niedziela, 30 września 2012

Maciej Woźniak, "Obie strony światła" raz jeszcze

Doszły do mnie, bo se kupiłem przez internet, bo miałem doła i musiałem coś kupić, mnie doszły dwie książki z wierszami: Kamili Pawluś "Klaustrofobia. Na wynos" i Macieja Woźniaka "Biała skrzynka". Obie książki z Poznania z WBCiCAK. Macieja Woźniaka już znam. Jedną z książek czytałem mocno, to było w 2003 roku. Wtedy pisałem o niej dla pisma Portret. Pozwolę sobie przypomnieć moje, być może, nieco naciągane wywody. Książka "Obie strony światła" bije jednak po oczach nadal, po dziewięciu latach. Tak czytam "Białą skrzynkę" i widzę w niej podobną siłę, sugestywność. No, ale na pisanie o niej jeszcze za wcześnie. Pozwolę sobie na sentymentalną, hehe, podróż do roku 2003.




„O świetle”

     Światło ma naturę falową, według fizyków.
 Światło według ewangelii św. Jana prowadzi ludzi do Boga, udziela im szczęścia i zbawienia wiecznego. Światło jest tu słowem, od którego pochodzi życie. Owemu światłu nie przeciwstawi się nawet ciemność. O owym świetle – światłości zaświadcza człowiek posłany przez Boga.
      Światło stwarza możliwości życia, działania. Przenośnie wyrażona działalność ziemska Chrystusa brzmi: „Potrzeba nam pełnić dzieła tego, który mnie posłał dopóki jest dzień. Nadchodzi noc, kiedy nikt nie będzie mógł działać” (J 9,4). W ewangelii św. Jana Chrystus oświadcza również: Wy jesteście z tego świata, Ja nie jestem z tego świata. (J 8,23). Zdanie to autor tomiku „Obie strony światła” M. Woźniak wykorzystuje jako podtytuł jednego z wierszy. Sam sobie sugeruję, że obie strony światła  to owe dwa światy: świat boski i świat człowieka.
    Z którego świata pochodzi słowo? Tomik otwiera inwokacyjny „List do światła”, w którym autor sugeruje, że światło nie odstępuje nas na krok, że odkrywa przed nami to, co zmysłowe, co ziemskie.
„Światło,
ty tak czule dotykasz moje źrenice[...]
twój cichy [...] szept, którym
dotykasz jej nagiego ciała”
                                    (list do światła)
Światło to „Pracowite dłuto, rzeźbiące w drewnie/w metalu, w kamieniu.”
       Drugą stroną światła jest życie, z którego mówi Sylvia Plath do Teda Hughesa, Zuzanna Ginczanka, Leonor Fini pisze listy do Konstantego Jeleńskiego, a Karol Bovary do żony. To świat straconych lub zyskanych złudzeń. Tam powstają nowe pytania i odpowiedzi. To świat, z którego nie ma wyjścia, bo to ostatnie miejsce, które dla nas przygotowano.

„Światło gwiazd rośnie w mroku jak siwe włosy
świata. Noc to otwarta nad głową księga
o czarnych gwiazdach. Nie ja piszę ten list i nie ty
go przeczytasz. Cała reszta się zgadza. I trwa,
choć bez nas.
                            (Karol Bovary, list do żony)

Świat ten ściśle związany jest z nocą, która kieruje się swoją mądrością. Jej już o nic się nie prosi, od niej niczego nie można wymagać, o czym pisze autor w zamykającym tomik „Liście do nocy.” A jednak w świecie nocy, pozornego nieistnienia tkwi nadzieja, dla której nie żyje już Sylvia Plath.

„Umarłam Ted, bo tak mocno kochać, jak ja ciebie, tak mocno
kochać można chyba tylko kogoś, kogo nie ma.
                            (Sylvia Plath, widkówka bez widoku do Teda Hughesa)

Przypomina to słowa Simone Weil o czystej miłości – czyli miłości do zmarłego. Taka miłość nie pragnie niczego prócz samej miłości, rozwijającego się w nieskończoność uczucia. To głęboko duchowe doświadczenie.  Takim duchowym doświadczeniem w świecie ziemskim może być poezja, która słowem prowadzi ku światłości.
       Dwa światy, te obie strony światła w tomiku Macieja Woźniaka są ze sobą nierozłączne. Można odnieść wrażenie, że spotykają się ze sobą w człowieku. Znaczy to, że człowiek nie jest tu sprowadzony do funkcji biologicznych. A jego duchowość nie jest pozbawiona pięknej zmysłowości.
       Zmysłowość u Woźniaka jest piękna i służy odbieraniu, poznawaniu piękna, np. muzyki. Ale i to piękno nie istnieje na bezludnej wyspie, gdzie sprawy ziemskie nie docierają. W „The Turning Point” autor nie izoluje człowieka od bólu. Przeciwnie, ból towarzyszy wszelkiemu poznaniu.

„Dzisiaj już prawie
całkiem bez żalu o naszych próbach
kontroli: ust nad słowami, ciała nad dotykiem,
serca nad samym sobą. I o tym, co lepsze,
kiedy mniej boli, czy kiedy więcej wiadomo.
(The Turning Point)

W tomiku wiele jest odwołań do muzyki. I nic dziwnego, bo już z krótkiej  notki o poecie dowiadujemy się, że jest on autorem felietonów muzycznych. I Tak motywy światła, śmierci, nocy powtarzają się w tomiku na podobę  scherzo. Ta refleksyjna poezja pulsuje i dotyka od wewnątrz akordami wątroby, serca, skóry... To co piękne i duchowe nierozłącznie współistnieje ze zmysłowością człowieka , przez zmysły jest manifestowane.

„Albo jak jakiś rodzaj seksu,
te nagłe zmiany układu warg na ustniku, palce
wędrujące po rozmaitych klapach i guzikach
na smukłym ciele instrumentu, pogoń oddechu
za dźwiękiem, tętna za muzyką, tak pięknie,
tak rozpaczliwie daremna”
                                    (The Turning Point)

       Odwołanie się do muzyki, tematu muzycznego (tu jest to często jazz) przywodzi na myśl twórczość Joyse’a piszącego na podobieństwo muzyki oraz Becketta, który to zamiłowanie po Joysie odziedziczył . O dwóch irlandzkich pisarzach przypomina mi również, być może przypadkowa, na pewno niejasna – numerologia tomiku. Składa się on z czterech części. W tym trzy zawierają po siedem wierszy. Natomiast pierwsza część mieści w sobie wierszy pięć. Pierwsza część nosi tytuł „Pięć listów z obu stron światła” Każdą część tomu otwiera list. Są to najczęściej, jak już wspomniałem  - prawie inwokacje. Ostatni list, „List do nocy” kończy czwartą część książki, a zarazem podsumowuje cały tomik. Wobec tego listów tych jest pięć.
       Dociekania te wydają mi się naciągane, nawet śmieszne. Może to skutek nieodrobionych lekcji z muzyki, na przykład. A może rezultat zawartości tomiku, wpływu na czytającego jaki on wywołuje. Takie nawarstwienie środków, form jakich poeta użył może mnie wprawić w zakłopotanie. Język zbudował przede mną  kręte tunele, którymi trudno dojść do celu. Szczególnie „Listy”, te wyliczanki atrybutów nocy i światła są dla mnie za gęsto usiane metaforami, porównaniami i innymi środkami. Czasem myślałem „Straszne, jak przez to przejść?” Jednak uczynić z tego wadę i na tej podstawie podważyć wartość tomiku byłoby przesadą. Trudno, ze słowami trzeba sobie poradzić.
     Słowo to, pochodzące od Boga, swoim światłem prowadzi do niego, do niego, czyli do życia: ”W nim było życie, a życie było światłością ludzi” (J 1,4).To zdanie jest tematem często powracającym w tomiku, poddawanym różnym wariacjom. Życie nie jest jednak wieczne. Wszystko, co człowiek stworzył też musi się kiedyś zawalić i zniknąć. Bez względu na to czy jest to poezja, czy piękne miasto.

„Wybudowali to miasto
po to, by pokazać, że choć nie można kupić
wieczności, można przynajmniej wiele
chcieć za nią zapłacić.”
                         ( II. (Brugia) )

              Krótko mówiąc, książka Macieja Woźniaka to tomik dojrzałego poety, który pisze o ważnych sprawach. Jakkolwiek infantylnie by to nie zabrzmiało tak już jest. Autor pisze w oderwaniu od modnych dziś różnic pokoleniowych. Zupełnie nie ważny jest rocznik poety. Siedemdziesiąty, czy sześćdziesiąty, dekady w niczym nie pomogą. To ważna zaleta tej książki szczególnie w dzisiejszych czasach, kiedy tyle się pisze o różnego rodzaju pokoleniach i udrękach jakie się ich czepiają, mówiąc nieco kolokwialnie. Natura książki jest falowa, falowo przychodzą do nas tematy słowa, wieczności, Boga. Uniwersalizm tych motywów jest niezaprzeczalny i taka książka jest potrzebna na poetyckim rynku wydawniczym.


Maciej Woźniak, „Obie strony światła”, Biblioteka STUDIUM, 2003 r.

sobota, 29 września 2012

Jesteś bogiem

Film o Magiku obejrzałem z otwartą szczęką. To sztuka zrobić ciekawy film na temat rapera, który młodo zmarł. Nie była to śmierć podobna do tajemniczych, a przynajmniej owianych legendą śmierci Jima Morrisona czy Bruce'a Lee, by odejść na chwilę od muzyki. Magik nie podbił świata, nie wniósł spektakularnych nowości do muzyki. Urodził się w bloku, tu dorastał jako człowiek i artysta, i w bloku zmarł. Tyle. A jednak twórcom filmu udało się uczynić tę biografię ciekawą historią. Z pewnością pomogło przymrużenie oka na fakty, jak choćby to na co zwraca uwagę AbradAb w wywiadzie dla Gazety.pl, że członków Paktofoniki Rahima i Fokusa poznał Magik w innym czasie. 

Film oddaje klimat lat dziewięćdziesiątych. Chociażby telewizor w tle nadający głupie teleturnieje świetnie kontrastujące z tym, o co chodziło młodym artystom pochłoniętym zmaganiami ze swoimi ambicjami, poczuciem bezsensu i wyobcowaniem.

Dużo muzyki. Niewiele wariacji montażowych, film nie sprawia wrażenia teledysku, czego się obawiałem. Kamera nie wygłupia się, nie fruwa tu i tam. Zamiast tego uważnie przygląda się emocjom oddawanym przez aktorów: Marcinowi Kowalczykowi, który przekonuje w roli Magika, Tomaszowi Schuchardtowi - Fokusowi, Dawidowi Ogrodnikowi - Rahimowi. No, nikt nie zapomni Gustawa granego przez Arkadiusza Jakubika.
Dobrze znowu obejrzeć film, w którym pokazują się nowe twarze. Niech odejdą w zapomnienie lata dziewięćdziesiąte, kiedy to w każdym filmie grali ci sami. Ech. 

Kaliber 44, Paktofonika to z pewnością formacje, które wpisały się w historię nie tylko hip-hopu, ale w ogóle muzyki w Polsce. Film nada tym składom rozgłosu wśród tych, którzy mogliby o nich zapomnieć. Doczekaliśmy się kolejnej legendy w postaci Magika, sugestywnie sfilmowanej. Kolejnej, to nie znaczy, że jest ich dużo. 

Film do polecenia nie tyko dla fanów Paktofoniki, bo im nie trzeba tego polecać, mają swoją opinię już pewnie dawno.
Polecam np. nauczycielom i rodzicom, którzy najczęściej są wyautowani z życia i problemów omawianych przez raperów, ale i w ogóle z życia młodych ludzi, których problemy urastają do rozmiarów nie do ogarnięcia czasem. Ten film pokazuje, że życie dotyka nie tylko ludzi pracujących, rodziców. Pokazuje, że normalne społeczeństwo niewiele ma do zaoferowania wrażliwym ludziom, bo co takiego? Szkoła ślusarska, sprzedawanie w sklepie z farbami? Komuś kto jest odporny na tresurę, to nie wystarczy.

Ciekawe ile, na jaki czas starczy filmu, by legendę utrzymać na powierzchni.


czwartek, 27 września 2012

Że tak powiem, się wypowiem.


„A teraz o nauczycielach. Panie i panowie. Wasza praca jest ważna, bodaj najważniejsza ze wszystkich, jakie człowiek wykonywać może. Nie dajcie się robić w konia i nie zadowalajcie się pseudoprzywilejami z Karty Nauczyciela. Wyrzućcie ją w diabły i karzcie sobie po prostu płacić. Dobrze.”

Tylko kto dobrze zapłaci?

Tak pisała Mira Suchodolska dwa lata temu.

W Gazecie Prawnej Dziennika w wydaniu weekendowym ostatnim pani sekretarz redakcji wylewa złość na nauczycieli.  Nie lubię się wypowiadać na temat belfrów i ich pracy, ponieważ trudno jest być sędzią we własnej sprawie. Chcę jednak zaakcentować pewien problem, który we mnie nabrzmiewa i oczy mi wychodzą z głowy. Wypełnia mnie a nie chcę, by coś we mnie pękło i smrodek wypuściło. Mira Suchodolska w artykule/ felietoniku pt. „Nauczyciele: czy jest grupa bardziej chciwa niż oni” zauważa, że wrzesień jest okresem dramatycznych wydatków, jakie ponoszą rodzice wysyłający dzieci do szkoły. Podręczniki, trampki, komitety, to wydatki, które słusznie pani redaktor wymienia. Niestety, droga pani, pani redaktor gazety, ja nic na to nie poradzę jako nauczyciel. Powiem więcej, uważam, że bez książek i mnie byłoby łatwiej.

Następnie pani redaktor pism papierowych i cyfrowych dokłada ciężką cegłę w postaci zarzutu dotyczącego organizacji wycieczek. Sugeruje, że nauczyciele mają zysk z organizowanych obozów itp. Powołuje się przy tym na „osoby znające branżę”.  Podobnie ma być ze zdjęciami zrobionymi przez znajomego dziennikarza czy podręcznikami. Brzmi całkiem wiarygodnie, ale jeszcze się nie spotkałem z takimi propozycjami. Wydaje mi się, że jednak nauczycieli omija szansa uczestniczenia w ogólnym kombinowaniu. Na podręczniku zarabia księgarnia, przedstawiciel handlowy i sam wydawca. Belfer ma obowiązek dopilnować, by książki były przez uczniów wykorzystywane.

Na koniec pani redaktor wbija szpile do samego łebka. Zauważa mianowicie pani walcząca z kartą nauczyciela, że nauczyciele to chyba najbardziej chciwa grupa zawodowa, ponieważ nie chce zgodzić się na likwidację Karty Nauczyciela ponoć zapewniającą liczne przywileje. Chciałbym przede wszystkim usłyszeć, jakie to mam przywileje gwarantowane przez ową kartę? Jakie to przywileje przyczyniają się do zamykania szkół, jak sugeruje pani o zawsze czystych rękach i nieskazitelnym morale?

„Coraz więcej nauczycieli szlifuje bruk, bo nie ma dla nich miejsc pracy. Mimo tego karty bronią  niczym niepodległości i nie chcą iść na żadne kompromisy.” Otóż nie znam nauczyciela, który broni karty. Znam tylko takich, którzy pracują, wykonują, co do nich należy. I zawsze płacili podatki w całości.

Skoro w budżecie nie ma pieniędzy na nic, warto szukać oszczędności. Pamiętam wywiad przeprowadzany przez często zarozumiałego Tomasza Lisa, który przeciąga zadanie pytania do granic wytrzymałości widza, by uchodzić za delikatnego, pamiętam wywiad przeprowadzony przez niego z premierem Donaldem Tuskiem. Rozmowa dotyczyła kryzysu właśnie. I ten zarozumiały jegomość bezczelnie zaczął wymieniać nauczycieli, jako tych dostających podwyżki. Proszę uwierzyć, że podwyżki nauczycieli nijak się mają do zarobków Lisa w publicznej telewizji, która przypisuje sobie misyjny charakter. Na szczęście trzeźwo myślący, przynajmniej w tamtym momencie, premier odpowiedział dziennikarzowi, że warto zacząć od niego. Dziennikarz bowiem płacą o połowę niższe podatki, ponieważ obejmuje ich coś takiego jak – 50% kosztów uzyskania przychodu.

Jeżeli pani Mira Suchodolska zarzuca przywileje nauczycielom, niech podejmie temat płacenia podatków przez dziennikarzy.

A na Kartę Nauczyciela znaleziono już sposób wykorzystywany w gminach. Zmusza się szkołę, żeby działała pod szyldem stowarzyszenia. Wówczas nauczycielka zarabia najniższą krajową. Jest pani zadowolona?
Jeżeli i tego mało, to powiem, że w końcu przyjdzie taki rząd, który zmusi nauczycieli do niewolniczej pracy za darmo. A po kilku latach w ogóle zamknie szkoły i już nie będzie tych gimbusów, nauczycieli, uczniów, woźnego, w ogóle nic nie będzie.

Tylko koty będą się snuły po ruinach.

A dziennikarze będą pisać, że zjadają resztki po nauczycielach i nie płacą za to podatków?

A może już dziennikarze nie maja przywilejów podatkowych? Trzeba sprawdzić.

http://www.press.pl/newsy/prasa/pokaz/39378,Rzadowe-propozycje-podatkowe-uderzaja-w-dziennikarzy


środa, 26 września 2012

Metanol i szerszenie

Podobno Czesi namierzają metanol. Dobrze, bo czas abstynencji jest czasem, w którym rzeczywistość miesza się z fantazją, a to jest do przeżycia tylko w dramacie romantycznym.

Przy okazji metanolu w Czechach przypomniałem sobie, że kiedyś tam byłem i oczywiście po prostacku nie omieszkam tego przypomnieć.


O tak, żebyście sobie nie pomyśleli, że człowiek piwnicy świata poza słoikami nie widział. Widział, ale, nic nie pamięta.

Ja namierzyłem gniazdo szerszeni.
Tego nie radzę sobie pamiętać.

A w związku z tym, że tyle się teraz mówi o żarciu, zdrowym i niezdrowym, ekologicznym i modyfikowanym, dietetycznym i bez smaku, zapodaję zdjęcie żarcia, które jest jeszcze surowe.

poniedziałek, 24 września 2012

Ciężkie życie


Trudno jest wzlecieć, rozwinąć skrzydła będąc Polakiem w Polsce i za granicą. To stara prawda, nic nowego nie wniosłem do chóru narzekania. Ciężko jest uczniom, ciężko lekarzom, pod górę maja nauczyciele i prywaciarze (kto pamięta to słowo?). Dziś otwierający własną działalność muszą zmagać się ze skarbówką i z klientami, którzy nigdy nie mają pieniędzy. Lekarze musza przyjść do pracy i leczyć, do tego jeszcze bywa, że małolaty chcą, by wypisać im zwolnienie ze szkoły. Oczywiście lekarze nie muszą. Nauczyciele też nie mają lekko, bo czasem jakiś dzieciak się spoci i trochę duszno w klasie, a jak powszechnie wiadomo za to szkodliwego nie płacą. O sprzedawcach w biedronce, mechanikach, pomocnikach murarzy już nikt nie myśli. Wiadomo tylko, że piekarz ma gorzej od śniegu, bo musi wstać o czwartej rano, kiedy to śnieg może sobie jeszcze poleżeć. Nic nowego.


Ciekawy jednak jest tekst Grzegorza Giedrysa, który tu "zainstaluję", byście mogli też poczytać




niedziela, 23 września 2012

Roman Śliwonik, *** nie jesteśmy gwiazdami

***

Nie jesteśmy gwiazdami
nie musimy śpiewać swego przerażenia pustce
ziemia nie jest jasnym chłodem księżyca
przestrzeń między ludźmi ocieplają uśmiechy

ale żeby to zrozumieć
trzeba mieć dnie
kiedy się słucha własnych kroków na olbrzymiej płycie
                                                              przestrzeni

widzieć oczy w których jest smutek nieba
zobaczyć wiejskich Chrystusów
ukrzyżowanych na polach

chwiać się pod pijaną nocą
słuchać śmiechu starców
z młodości

zrozumieć małych poetów
których zna tylko noc
zrozumieć oczy bitych kobiet

wtedy dopiero można się zatrzymać zdumieniem
przed każdym uśmiechem



Wiersz pochodzi z debiutanckiego tomu "Ściany i dna" opublikowanego w roku 1958 przez "Iskry". Ja przepisałem ze wznowienia przez Agencję Wydawniczą MILCZENIE I WIATR z roku 1994.
Jak podaje Marcin Orliński na Facebooku, także portal www.zulinski.pl Śliwonik (ur. 1930) zmarł w nocy z 21 na 22 września.
To zupełnie inne pokolenie. Mimo to "Ściany i dna" wydane prawie sześćdziesiąt lat temu przemawiają. Czerpał przede wszystkich z siebie, z własnej wyobraźni.

"a w całym mieście
widziałem tylko cztery serca
zresztą latające małymi
skrzydłami"

O Romanie Śliwoniku http://www.zulinski.pl/?p=1282



sobota, 22 września 2012

„Czekając na Malinę” Małgorzta Południak


„Czekając na Malinę” towarzyszy mi już od ponad miesiąca. Książka niezwykle wydana. Kredowy papier, fotografie i fotomontaże Rafała Babczyńskiego, które oswoił Mateusz Osajda. O samej poezji dużo napisał już Cezary Sikorski – pomysłodawca Zaułka Wydawniczego Pomyłka i jego „kierownik”. Kierownik się rozbujał i wybebeszył na temat Maliny. Dużo powiedział, więc nie wiem czy warto cokolwiek dodawać.

Powiem tylko, że obcując z tymi wierszami staję się spokojniejszy. Nie tęsknię za telewizją, którą czasami u teściowej mam okazję oglądać, nie denerwuje mnie stan umysłu wszystkich, którzy „nade mną”, bo nie czuję nikogo nad sobą.

Bo przecież Malina w książce Małgorzaty Południak to Malina odległa. Poetka podnosi mężczyznę do rangi wiersza, chaos. Nigdy bym nie pomyślał. Tak to czytam.  O jego dłoniach można napisać książkę, przyznaje autorka. To jednak nie ważne.

Ważne jest w tej książce słowo. Poezja, która wchodzi w dyskusje z Ingeborg Bachmann i jej „Maliną” musi stać słowem. To wiersze subtelne, które rzeczywiście proszą się o taką oprawę, czyli fotografie, papier… mówiłem już o tym, ciągle o tym myślę, również o tym. Myślę o niektórych frazach, wersach. „Przed przyjazdem śmieciarzy na parterze ktoś śpiewa / - nie jest to czysta melodia /jednak tłucze rytmicznie w drzwi drąży” albo „ pamiętam doskonale /puste trzepaki / w nocy łatwiej o kulkę śniegu” i „Malina spędził na łóżku niedzielę” został zraniony w dłonie i stopy/ zmieniły kolor.”

Ten Malina tu jest. Jednak bardziej docierają do mnie dźwięki, przygłuszone dźwięki tej poezji. Przygłuszone przez to, co aktualnie autorka słyszy. Docierają do mnie inni ludzie, domowe rekwizyty.
To nie jest poezja, która szuka oparcia w erudycji. Małgorzata Południak ufa w siłę Maliny i otoczenia. Dlatego ta subtelna, pełna kultury słowa poezja jest dostępna doświadczeniu każdego człowieka, nawet tego, który na co dzień boi się słowa książka. To wiersze o tym, że można żyć bez Niego, ale życie to jest życiem …bez niego.

Właśnie.

 Małgorzata Południak, Zaułek Wydawniczy Pomyłka, Szczecin 2012

sobota, 15 września 2012

"Modlitwy waginy" Charlotte Roche.

Książkę wziąłem do ręki ze względu na tytuł. Ucieszyła mnie ta tania prowokacja iście popowa zaczepka przechodnia. Skojarzyłem z książką Sieniewicza w tym roku opublikowaną, ponieważ w tytule jej też słowo należące do sfery …sacrum powiedzmy na wyrost. U niego spowiedź tu modlitwa. Tyle że u pisarza mamy do czynienia ze śpiącą królewną, co nastraja nieco bajkowo i pewnie tak ma być, dodaje kolejną płaszczyznę interpretacji. U pisarki Wagina. A wagina to wagina, nic dodać nic ująć. Tak oto powieść „Modlitwy waginy” rozgościła się w moich rękach. Trzymałem ją jak małe dziecko. Delikatnie, by nie przełamać, nie upuścić, nie zabrudzić, nie ochuchać zbytnio.
Przeczytałem kilka zdań na pierwszych stronach książki i proszę, od razu pomyślałem: „Jak ona piszę o tym, że robi loda mężowi i pisze tak dokładnie, stara się być sugestywna, to pewnie jest to coś dla mnie, bo lubię jak książka prowokuje." Tym bardziej, że Charlotte Roch już jest znana z powieści „Wilgotne miejsca” traktującej o wilgotnych miejscach. Ciekaw byłem czy w nowej książce niemiecka prezenterka telewizyjna spróbowała udźwignąć swój monolog dotyczący siebie, czy ponownie kręciła się w kółko w sposób przewidywalny niczym ramówka w TV.
Elizabeth – główna bohaterka „Modlitw waginy” jest żoną i matką. Regularnie chodzi do psychoterapeutki, stara się być ekologiczna, dźwiga ciężar wychowania córki w duchu najnowszych poradników wychowania. To przykład żony idealnej. Wdzięczna mężowi za to, że on w ogóle istnieje, wychodzi naprzeciw wszystkim jego zachciankom. Opis oralnej miłości jaką mu gotuje, wyzwala od smutów dnia powszedniego. Elizabeth godzi się nawet na odwiedziny w burdelu, kiedy mąż ma ochotę na trójkąt. Jednocześnie wytacza mu wojnę, cieszy się gdzieś głęboko w sobie, że on też ma robaki i wizytę w burdelu trzeba odłożyć.
Bohaterka jest opętana teraźniejszością. To ciągła walka z przykrościami codzienności: a to owsiki, to gorączka córki, to sprawy szkolne, to problem w czym wyprać, opowiedzieć bajkę, zaśpiewać piosenkę na dobranoc. Mąż Georg istnieje tylko w łóżku.
Miejscami, jak na stronie 77, kiedy to bohaterka przyznaje, że chce być najlepszą żoną, gotowa jest dla męża wyzbyć się siebie, przez chwilę wątpię, że uczestniczę w poważnej sprawie, może ona kpi? Takie nieczęste momenty wprowadzają lekki niepokój bardzo potrzebny w tak długich monologach o złym świecie.
Elizabeth za swoje kompleksy, niepowodzenia, zahamowania obarcza matkę. Matka jest tu potworem, który zaglądał do talerza, kieszeni, wszędzie, w dupę pewnie też. Autorka stara się być za wszelką cenę autorką skandalizującą – i dobrze. To dodaje odrobinę pikanterii, ale nie oszukujmy się, takie książki już stały na półce w księgarni. Momentami mam wrażenie, że Roche marudzi, po babsku marudzi. Dlatego za skojarzenie z książką Sieniewicza należą się małe przeprosiny w stronę śpiącej królewny. Jego kobieta to samotna osoba, która walczy ze sobą. Elizabeth walczy z matką, bije się o względy męża. Sprawia wrażenie jakby chciała zerwać z walką o tak zwane równouprawnienie i pokazać, że bycie kobietą, to służenie mężowi i opieka nad dzieckiem.
Kim w końcu jest Elizabeth? Kobietą gotową na każde upokorzenie w imię dobrego samopoczucia męża? Może jednak jedynie powierzchownie stara się sprostać streotypowi? Proponuję dowiedzieć się samemu. Z pewnością chce być po europejsku ekologiczna. Wychodzi naprzeciw cukierkowemu obrazowi współczesnej rodziny, jaki prezentuje np. serial "Klan", myślę, że każdy kraj ma swoich Lubiczów. Przechodzi też kryzys wiary i nienawidzi chrześcijan za ich ufność w życie po śmierci. Ona ma odwagę uważać, że po śmierci nic już człowieka nie czeka. Jak sama przyznaje ekologia jest jej religią zastępczą, daje do zrozumienia, że to dotyczy większości ludzi. Buntuje się, jednocześnie jest modna.
"Modlitwy waginy" to przecieki z trzech dni małżeńskiego życia. Czy autorka chciała powiedzieć, że kobieta w życiu rodzinnym jest oddychającą, wznoszącą do boga żale i inne waginą?
Cokolwiek jeszcze  napiszę o książce Charlotte Roche przyznać muszę, że czytałem ją i czytam nadal jednym tchem. Wracam do niektórych fragmentów i śmieję się albo kręcę głową. To typowa popowa książka, stara się być bezczelna, podnosić tematy, o których mówi się raczej po cichu albo w nabożnym skupieniu. Wiele tu również naszej codzienności, naszych obaw, lęków. Książka łatwa w odbiorze, zwykły niby monolog.
Oczywiście wszystkie kucharki, nauczycielki, księgowe,  powiedzmy o nich, by ogrzać się w stereotypie, powinny przeczytać „Modlitwy waginy”, ale uważajcie na język. Zacytowałem w pracy kilka zdań z pierwszych stron książki i jedna z pań uciekła. No tak. To najlepsza rekomendacja dla tej książki. 



„Modlitwy waginy”, Charlotte Roche, Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2012

niedziela, 9 września 2012

Krzysztof Kowalewski, "Wersalka". Wspomnień czar.

Tak, wspomnień czar, wspomnień dar. W Olsztynie mieszkał, może nadal mieszka, ale to już jest tajemnicą, Krzysztof kowalewski – poeta. Nie prozaik, nie aktor a właśnie poeta. W 1999 roku w listopadzie wybrałem się z kumplami do Olsztyna na wieczór autorski tego poety. Potem z Iławy do Susza wracałem pieszo, szedłem od 12 w nocy do 4 rano. Dziś miałem biec ten dystans w Iławie, ale noga nie pozwala.
Z Kowalewskim poetą biłem się kilka razy przy użyciu plastikowych sztućców. Bywaliśmy na zlotach miłośników wiatraków, rzucaliśmy klawiaturą qwerty na odległość. Dziś Kowalewski zaszył się w swojej metafizycznej jedni i chroni własną prywatność. Nie chce skończyć jak Hłasko, Dean czy Presley. Woli nie myśleć o losie Bruce’a Lee.
Jego pierwsza książka to świetny tom poezji „Abdykacja”.
Dziś przypomnę wiersz z drugiej książki pt. „Wersalka”. Tu Kowalewski po mistrzowsku żongluje drwiną i dojmującym smutkiem.
Książka opublikowana w roku 2003, lub jak sugeruje strona wydawnictwa w 2004, czego nie dowiemy się z książki, ponieważ… jakoś tak wyszło.
Przypomnę wiersz, który powstał korespondencyjnie. Tyle powiem. Dodam, że mam w tym wierszu swój udział. Cały „Kowal”. Kowalu czy ci nie żal? Hehehe.

WIOSNA LISTONOSZA

Pozdrowienia z okazji wiosny
Poczekać jeszcze trzeba by
Się rozebrała do reszty –
Policzymy się dniach bowiem
Policzone będzie każdemu
I każdemu według zasług. Pozdrowienia
Dla kobiety, całej rodziny
I kierownika zmiany zasyła kierownik  trzepaka

Dziękuję za pozdrowienia,
Kobieta również.
Wiosna nastraja, nastraja.
Oby tylko kobiecie nie
Przyśniło się rodzić. Mam nadzieję, że
Spotkamy się przy okazji
Toruńskiego festiwalu parowozów.
Pozdrów babcię i swoją
Kobietę. Pozdrawia
                             Kierownik lokomotywy.


Krzysztof Kowalewski, „Wersalka”, wyd. Portret, Olsztyn 2003.

wtorek, 4 września 2012

Naiwniak

Dałem sobie wmówić, że potrzebuję wykształcenia
Dałem sobie w mówić, że potrzebuję telefonu
Nabrałem się, że potrzebuję aparatu cyfrowego
że koniecznie trzeba kupić lustrzankę
Dałem sobie wmówić, że potrzebuję kolejnych spodni
że potrzebuję pracy i szybkiego reagowania na zmiany
Nabrałem się, że alkohol szkodzi
że sport to zdrowie i warto się pocić bez potrzeby
Nabrałem się, że Unia Europejska jest dla mnie dobra
Dałem sobie wmówić, że mężczyzna musi pracować
dlatego z żoną chodzę za rączkę do pracy
Dałem sobie wmówić, że potrzebuję działki budowlanej
że przystrzyżone trawniki to główna moja potrzeba
by wyglądać jak na pocztówce z RFNu
dałem sobie wmówić, że potrzebuję więcej żarcia
Nabrałem się, że sztuka odczuwa otoczenie
i jest ważna z wielu innych powodów
do tego
mam telewizor
radio
laptopa
telefon dotykowy
wiele można wymieniać rzeczy, których nie da się wymienić na życie.