wtorek, 28 grudnia 2010

W piwnicy pach pach nie pluszem, czyli zabawy słowem inspirowane autorem



Wyciągam z kartonu tomik Michała Płaczka. Nie zaczytany zupełnie. Lekko zagięty róg, zapach piwnicy, tych wszystkich klamotów przedostał się do środka książki. Dlaczego ja jej nie czytałem? Otwieram pierwszą stronę i czytam wiersz „d(r)ama”. I już jestem na schodach domu. To przecież pokręcony wiersz, mówi się o takich wierszach, że to zabawa językiem, dekonstrukcja świata na poziomie języka..Odwracam książkę, z tyłu jest notka o autorze. I już jestem w domu. Pamiętam ją dobrze, zmiażdżyła mnie. Poczytajmy:

Michał płaczek, ur. 1987, poeta, autor opowiadań, krytyk literacki. Zaangażowany społecznie na wielu polach. Zainteresowania naukowe: mit historyczny,literatura Zagłady, psychoanaliza kultury. Zainteresowania prywatne: muzyka awangardowa, sztuka awangardowa, literatura awangardowa. Przygotowuje książkę prozatorską. Stale współpracuje z „Wakatem”. Współopiekun kotki Iriny, z którą mieszka na warszawskim Gocławiu. „Opór skóry” jest jego debiutem. Zanim poczytamy wiersze Płaczka. Mój kumpel,który jest kamieniarzem i nie czyta tomików poezji, bo nie ma na to czasu – po robocie jest zmęczony, zapytał, czy w wieku 21 lat można mieć zainteresowania naukowe? Byłem nie tylko w domu, ale leżałem wygodnie na wersalce i śmiałem się jak idiota. I powtarzałem sobie: awangardowa literatura, awangardowa muzyka, awangardowa sztuka. Śmialiśmy się, że Płaczek różne rzeczy robi awangardowo. Do tego w wieku 21 lat jest krytykiem literackim. Ale mniejsza ze złośliwościami, one do niczego nie prowadzą. Notkę o autorze zacytowałem tylko dlatego, że zawsze wydawały mi się niektóre notki przesadzone, czasem tak bardzo, że zniechęcały do czytania zawartości, a jak mi się wydaje, nie to jest założeniem autorów informacji. I jeszcze jedno zanim poczytamy wiersze Michała Płaczka. Proszę uwierzyć, poeta wcale nie musi być oryginalny, wcale nie musi być tak oryginalny, że aż niezrozumiały, by być dobrym poetą. Bo każdy poeta ma swój język. Ten świetny poeta ma język, styl rozpoznawalny, wyraźny. Poeta nie wstydzi się tego, że ktoś w jego twórczości rozpoznaje innych poetów. Może być nawet wtórny, ten jego język, styl. On wie,że Tu chodzi o prawdę, jaka tkwi w poecie. Jeśli język, który już zaistniał pasuje do jego prawdy o nim, to powinien nim pisać, zamiast silić się nawymyślanie własnego, który nie oddaje niczego. Niczego. Wystarczy, aby język był giętki, mówiąc Norwidem, nie musi być oryginalny, właściwy tylko tobie poeto Michale, czy poeto, który dopiero zaczniesz pisać.

Ach, bądźmy przekorni, nie czytajmy wierszy Michała Płaczka, które próbują być oryginalne,nie zaczytujmy się we frazach nieolingwistycznych, z których nic nie wynika.Nie czytajmy wierszy przeintelektualizowanych, których, jak przystało na krytyka literackiego i na miłośnika awangardy, Michał Płaczek umieścił w tomiku wiele. Zacytuję te wiersze, które w piwnicy dobrze mi się czyta, że aż żal, że nie przeczytałem ich przed rokiem, mimo że próbują uciec w zabawę:



Słupnik



skoro mam obowiązek powrócić. skoro mam

obowiązek. Skoro mam powrócić wbrew

woli to obowiązek. Jak



o co proszę niech zło będzie Biedzie poza mną

tam gdzie go nie ma i jest daleko nie rozpoznać

prostych gestów poznanych tylko wewnętrznie

wśród trzewi tak jak można wypruć z siebie



głos odwołuje umowę Przecież szliśmy do domu

(prawda nie swojego) otoczeni bunkrami które

Zdążą zarosnąć i być jak półżywe w momencie gdy

Miasto będzie Tylko martwe odwołuje prospekty



Gdzie ramię tam w ramię armia faszeruje

Metalem poddane dywany trawy teraz ciemnej.



Nie nasiedziałem się w życiu na trawie gdy

Zawsze coś na niej zbudowano wysoko



Resztę wiersza pominę. Kupcie książkę. Nie dlatego, że to debiut roku lub nominacja do nagrody.Warto ją mieć, bo to książka ciekawa towarzysko. Michał Płaczek to partner Adama Wiedemanna, wiadomo, tytułowanego poety. Stąd też na blogach, w kuluarach często ludzie czynią złośliwe uwagi, że Płaczkowi Wiedamann pomaga w sławie, karierze. Dlatego przeczytajcie, by samemu stwierdzić, czy dziś orientacja seksualna, obnoszenie się z orientacją seksualną może pomóc słabiźnie. Nie będę szczegółowo omawiał „Oporu skóry”. Zacytuję jeszcze fragment, z którego mniej jestem "zadowolony". Nie fragment, całość sobie pozwolę:



Plan podróży do muzeum karen blixen



okna pociągu są czarne a pasażerowie

posażni w posady wracają bez twarzy



jakby nie mieli rysy zmyli czy skryli

za wyświechtaną firanką na publiczny



pokaz pięknem jadłowstrętu jest czystość

zamysłu i oszczędność czasu w wypadku



twórczości żywić można urazę a karmić

sentyment nie chcę Pomnikowa ale czy



dostępny jest dwa plus więcej wymiar

Wątpię niejeden pomyśli wszak może



tu drogę dochodząc do siebie czy idąc

w cholerę ALE DO RZECZY ściany



pociągu są białe i jakby co z tego jeśli

równie czyste są intencje wszystkie



Nie serwuję więcej,ponieważ jak sami widzicie, wiersze te są przede wszystkim zabawą. W pierwszym dystychu instrumentacja głoskowa nie wnosi do wiersza niczego, co ja mógłbym odkryć. I tak jest zawsze w przypadku wierszy Płaczka. To przede wszystkim zabawa, raz lepsza, raz gorsza. Dopiero,kiedy Płaczek rezygnuje z zabawy, jak w wierszu „Obrączki”, brzmi naturalnie. W końcu lingwistyczne eksperymenty to ryzyko, że prawda zginie pod wysiłkiem zabawy a wiersz rozpirzy się na drobne świecące szkło. Wiersz stanie się pretensjonalny jak związki homoseksualne, którymi „plakatuje” się okładki pism literacko-kulturalnych.

Brakuje mi w tych wierszach pasji, choroby. Ale to, że mi czegoś brakuje, tomiku nie przesądza.



Michał Płaczek, "Opór skóry", Staromiejski Dom Kultury, Warszawa 2008 r.

Przeciw. Wiersze Wojciecha Kassa.




Książki Wojciecha Kassa „Wiry i sny” jeszcze nikomu nie pokazywałem w piwnicy. A szkoda, bo to bardzo cenna rzecz, To oczywiście subiektywna ocena, tak mi się najzwyczajniej w świecie wydaje. Ona jest jak sąsiad nasłuchujący czy ja jeszcze żyję w tej piwnicy. Czytam czy naprawiam rower, może z kolegami bibkę urządzam? Cokolwiek robię, myślę, że ta książka idzie za mną, nie pyta o nic. Tylko podpowiada jak dojść bez potknięcia, daje złote rady.

To, mówiąc złośliwie(?), skarbiec cytatów, mądrości poety. Może mądrości ludowych? Każdy wiersz dokładnie przemyślany, nie wiem, może obliczony na jakiś tam efekt, ale czyta się dobrze. Tomik napisany jakby z pozycji dobrego wujka poety, który poucza, co to jest poezja, słowo, jak pisać. Mówi o szacunku wobec etosu poety,czyli o wszystkim, o czym tak zwani młodzi poeci nie pamiętają. To poluźnia więzy ze światem tanich obrazków, który opuszczam schodząc do piwnicy.Poczytajmy fragmenty wiersza „Tak się schowałeś, że nie potrafisz siebiez naleźć”:



Gdy męczy cię dekonstrukcja wracaj do puszczy,

a odnajdziesz swój głos (…)



Posłuchaj marzeń mojego synka: chce mieć ogródek, sadzić

kapustę, marchewkę, hodować szmaragdowe motylki i króliki,

które wypuści w las (…)



Przerzucasz programy w telewizorze,myszkujesz po Internecie,

Czy to nie śmieszne, szukać siebie w tej próżni?

Prawdziwa obecność obywa się bez wiwatów i bywa w ciszy (…)



To brzmi jak drogowskazy ojca dla udającego się w świat syna. Jedyna wątpliwość jaka mnie niepokoi, to pytanie o to czy poeta zdaje sobie sprawę, że w Praniu łatwiej jest marzyć małemu chłopcu o sadzeniu marchewki. W takim miejscu spokój sam przychodzi, a przynajmniej wizja stabilności duchowej, pewnego uosobienia z naturą wręcz. W takiej przestrzeni łatwiej nabrać tchu. Tu nadmienić należy, że to tylko moje wyobrażenie miejsca, w którym mieszka Wojciech Kass, nigdy nie byłem w Praniu.Mimo tego, pytanie to, ową wątpliwość kieruję prosto w serce tych wierszy,patrząc na miejsce, w którym miał zwyczaj stać kolega, którego poezja wygnała z kraju do innego miejsca, gdzie nadal poszukuje. Pewnie jeszcze prawda nie jest nam dana.

Kass stara się budować swój świat na gruzach obecnego świata. Tak to odczuwam. To w jego snach nasz skomplikowany świat podążający donikąd obraca się w perzynę. Poeta chce nas uchronić przed zniszczeniem i radzi byśmy byli bliżej światła, bliżej jakiegoś odwiecznego porządku, jak w wierszu „Modlitwa o łagodność rosiczki”.



Nie odwracaj się od przyjaciół i krajobrazu.Są okna dzienne i

okna nocne. Zaufaj tym pierwszym, do drugich podchodź

ostrożnie, co najwyżej odbijają ciebie.



To pokrzepiające, to daje jakąś nadzieje. Brakowało mi takich słów w książce z wierszami. Nie wiemj ak to zrobić, jak nie podchodzić do „okien nocnych”, wydaje mi się, że innych nie ma wokół mnie.

I jeszcze jeden obrazek z powyższego wiersza, który chciałbym przeczytać, bo mi się podoba, bo go nie potrafię omówić, nie chcę nawet.



Leżę na pomoście. Skarbem jeziora jest teraz księżyc i mój

Cień kołysany przez fale jak przez wieloręką matkę.



Odnoszę wrażenie, że Wojciech Kass jest świetnym kreatorem. Jego wiersze SĄ bardziej niż on sam w tej książce, chociaż prawie w każdym wierszu przypomina nam o sobie i o swoich bliskich. Wypluwam hipotezę, że być może poecie nie chodzi o niego samego, że on sam jest tu tylko przykładem człowieka, który próbuje mimo wszelkich wirów i złych snów trzymać się własnej drogi, własnego języka. A przykład to znamienity, żeby użyć dużego słowa.

Poetyka snu tworzy margines, w którym wszystko może się zdarzyć. Sam poeta nie musi być doświadczany przez tak zwane życie, by wiarygodnie pisać o śmierci. Poetycki pomysł. To może brzmi nieładnie, ale niech tak zostanie. Tu powinienem przeczytać wam wiersz „Czyjś oddech” o znajomych poety, którzy umarli w czasach jego młodości. Teraz przychodzą do niego we śnie. Przeczytajcie jednak sami.

Poeta w swoim tomiku chce nam powiedzieć, byśmy nie poddawali się myśleniu o śmierci, byśmy dla niej nie żyli. To oczywiście łączy się z niechęcią do nowoczesności, dekonstrukcji,od której tez chce nas uchronić. To wiersze które mówią do nas wprost. Kass mówi w trybie rozkazującym, zwracając się do czytającego: posłuchaj. Jakby chciał nas obudzić ze snu podczas którego posuwamy się coraz szybciej w dół. Przeciwko śmierci pisze wyraźnie w wierszu „Kołysanka Wojciecha Kassa”, który stoi w opozycji do postawionej wcześniej „Kołysanki Andrzeja Sosnowskiego.



Kołysanka Wojciecha Kassa



Pisze o śmierci

przeciw śmierci

Czasem zasypia mi

na kolanach.



W piwnicy mocno brzmią te słowa. W kołysance Sosnowskiego Kass pisze: piszę o śmierci/ dla śmierci. W taki sobie dyskurs z Sosnowskim wszedł.

Swoje wiersze poeta bardzo często dokładnie datuje, bywa, że i pojawia się godzina, np. pod wierszem „Z dziennika”: Pranie, g. 5.49,7. 02. 2008. To przywiązanie do czasu? Próba utrwalenia tej chwili? Próba nadania jej tożsamości? Wyrwania jej z chaosu innych chwil?

Całość tworzy zastanawiającą poezję. Poezje, która przeciwstawia się efektownemu, często afektywnemu językowi, skłaniając się do refleksji nad jakąś tam chwilą.Wszystko to bardzo wiarygodne, bo wynika przede wszystkim z poety, z miejsca, w którym się on znajduje.



Musze wziąć kompot z rzędu innych weków. W drugiej ręce będę trzymał wiersze Kassa. I nie będzie w tym żadnego dysonansu.



Wojciech Kass, „Wiry i sny”, Seria wydawnicza: Biblioteka Toposu, Towarzystwo Przyjaciół Sopotu.

"Żyjąc pod księżycem" Krzysztof Grzelak. I dygresje



W niedoczytaniach.pl Marek Trojanowski pisze:


Poeta okazuje się być przede wszystkim “kumplem”, który się “kumpluje zinnymi kumplami” i dlatego jest “kumplem” - dzięki “kumpelstwu” - to kumple.blog.pl (jestem pewien, że taka myśl towarzyszyła założycielom bloga literackiego “kumple”). Kumpelstwem rządzą określone reguły. Tu decyduje “swojskość” - czyli to: czy się znasz, czy spotykasz, czy po pierwszym, drugim, trzecim, entym spotkaniu polubiłeś się, czy możenie. “Kumplowanie się” zawiera określony system znaków: od słynnego już: “gratuluję! gratki! gratuluje się!”, po: “zapraszam na swój wieczór autorski…”. Najlepsi “kumple”, którzy podtrzymują ów dyskurs nagradzani są także w ramach dyskursu. Gratuluje się temu, kto gratulował wcześniej itp.

“Kumple” są tacy sami: wszyscy mają na swoim koncie “Pro Arte”,“Studium”, “Kresy”, “Tygiel Kultury” etc., wszyscy byli gdzieś - lub są- redaktorami. Wszyscy są laureatami konkursów “zdobywcami licznych nagród i wielu wyróżnień” - to są takie same lejbenslałfy, to są tacy sami ludzie. Niczym się nie różnią. Dlatego ich produkty są takie same- w zasadzie nie do odróżnienia. I tylko jakiś wewnętrzny aksjomat środowiskowy zmusza ich do różnicowania. Dlatego wymyślili sobie pojęcie: “dykcji” - i tak wśród takich samych ludzi, z takimi samymi życiorysami nagle pojawiły się “różne dykcje” - dykcja łódzka, dykcja śląska, dykcja lubelska itp. itp.

He, trudno się nie zgodzić. Do tego prawie każdy poeta ma swoje zdjęcie, jest blogerem, ma swoją stronę w internecie, jest krytykiem literackim (nie autorem jakiejś recenzji, nie autorem takich postów jak moje, ale KRYTYKIEM LITERACKIM). To oczywiście też zasługa wydawców, którzy bardziej wierzą w rozdymane do granic notki o autorze niż w swoje możliwości dystrybucyjne, promocyjne. Stąd ta paranoja wydawania 150 egzemplarzy, których wydawca nie rozprowadza, bo wydał i jest zadowolony a autor powinien być szczęśliwy. Tylko co ja mogę wiedzieć o wydawaniu?

Wcześniej Karol Maliszewski ujawnił się z tekstem o, jak to powiedzieć, kondycji polskiej poezji?

Tomik poetycki potrzebuje nieco bystrzejszych i przemyślniejszych formpromocji, niż jest to dane każdej innej książce. Być może jest tak, że Biuro Literackie wyspecjalizowało się w tworzeniu i doskonaleniu owych form, stąd efektyw postaci rozpoznawalności autorów Biura, rozgłosu popartego docenieniem i nagrodami. Kto się nie załapał na uznanie ze strony Biura, z trudem załapuje się na czyjekolwiek uznanie. To mnie niepokoi.Akceptacja Biura nobilituje zbyt automatycznie, stając się wodą na młyn dla leniwych dziennikarzy i recenzentów łasych na gotowce podsuwane przez Biuro, ślepo przyklaskujących tak tworzonym schematom i hierarchiom. Los poezji Miłosza Biedrzyckiego czy Macieja Meleckiego potwierdza te obserwacje. Wraz z zerwaniem ściślejszych więzi z Biurem zniknęli z pierwszoplanowego oglądu krytycznego, trafili do niszy. A szkoda, wcale nie są gorsi od nagłośnionych poetów Biura. Łatwość tego znikania, zarządzania mocnym byciem i takimż niebyciem, ta jedna wielka manipulacja, bardzo mnie niepokoi. A także mechaniczne tworzenie hierarchii w oparciu o rzekome oklaski, błahe nieraz dowody brane z szumu i powietrza, z medialnej otoczki, z wartości promocji, a nie wartości tekstów i tomików.

To było lipcu 2009 roku. Co ja robiłem w lipcu? Nie ważne. Niedawno znalazłem tomik z roku 2005 Krzysztofa Grzelaka "Żyjąc pod księżycem". Na okładce nie ma zdjęcia autora, nie ma notki o nim. Nic. Nie wiemy nawet czy jest poetą, czy nie jest. Na okładce zdjęcie autora przedstawiające okno a w nim dziewczyna. Banalne. W środku wiersze skromnie skrojone, z wyważoną frazą. Zawsze na jakiś temat. To ważne: te wiersze maja temat. Poczytajmy i niech na tym stanie.

Święty Jan Chrzciciel wśród słów

gdzie fotele dla nas w lożach antyku?

gdy żył
jeszcze nie czyniono ze śmierci sitcomu

Odwieczny Dokonany
ujawnił tych kilka dekad jego życia

nie było mu pisane
zostać bohaterem roku
tym bardziej epoki

nierozpoznany Eliasz na diecie

można rzec stracił głowę
za sprawą biblijnej Isadory Duncan

aż zachmurzyło się śpiewem
na świetlistych półpiętrach
od precyzyjnego cięcia
jakim popisał się Herodowy kat
wypełniając półmisek zwieńczeniem proroctwa


***

ojciec był melancholikiem

nie przypuszczałem że marzył o podróżach
powiadał "do pełni szczęścia
brakuje kawałka radia"

próbował sięgnąć gwiazd
teleskopową anteną

wśród dziecięcego gwaru
całe życie prosił choć o minutę ciszy

w górze nic nie grało
albo nie rozumiał muzyki wyższych sfer

teraz wstydzę się

zakłócałem mu odbiór rzeczywistości
niewinnie szeleszcząc
sreberkiem po czekoladzie

zapewne mogę ojca odsłuchać
w poświacie
przeklinającego Erewań i Monachium

ojca szukającego obiecanych mi kryształków
oraz odpowiedniego nastroju

nawet jeżeli zechce wrócić z byle tarczą
czekam na niego


***

wydaje mi się
że kiedyś było ciszej

w dzieciństwie unikałem gimnastyki korekcyjnej
wkręcanie żarówek uważając za pusty gest

i które z nas miało odwagę zejść do piwnicy
po zmroku?

po latach niewiele zmienia się pod p[powierzchnią
przesadnie gładką i głośną

w ciszy starannie chodzę korytarzami piwnicy
gotów z "Płomyczkiem" w garści
wskazać miejsce zgromadzenia pamiątek.



A co do wydawania poezji, poetów: może jest nas za dużo? Coraz trudniej o poetę, który się nie powtarza, który nie bredzi jak jego koledzy, który zamiast pisać codziennie i ISTNIEĆ na wszystkich portalach poetyckich po prostu łapie oddech i przygląda się, wsłuchuje w siebie.
A jeśli poeta uważa, że jego wiersze są dobre, niech próbuje wydać je w Biurze Literackim, niech przekona Biuro, że jego wiersze są szczególne. Jeśli Biuro nie da się przekonać, to ja założę oficynę i wydam 150 egzemplarzy. Na okładce książki napiszę, że wydany zestaw wierszy wygrał ogólnopolski konkurs na tomik poezji, który sam ogłosiłem. Dodam, że autor jest poeta drukowanym (tam gdzie wszyscy drukują), krytykiem literackim i kimś jeszcze. Może się uda.

Chętnie poczytałbym nowy tomik Grzelaka, ale go chyba nie wydał. Może napisać do Biura, by wydało? A może on już sam pisał, ale dostał odpowiedź odmowną? Cóż, nie da się wydawać wszystkich, nawet wszystkich dobrych.



Krzysztof Grzelak, "Żyjąc pod księżycem" Wydawnictwo Biblioteka, Łódź 2005








Wojciech Boros, "Złe maniery"




Usiadłem w swojej piwnicy i zapaliłem papierosa. Cisza. Patrzyłem na niedopałki papierosów tonące w słoiku, stare butelki, słoiki pełne i puste. Spokój. Drażniący spokój. Sięgnąłem do worka, pomieszałem, podotykałem sobie zwartość i spośród rożnych zawartości wyciągnąłem książkę. Ech, nie to, nie to. Jeszcze raz włożyłem rękę do worka. Dotknąłem czegoś niewielkiego, śliskiego. Wyciągnąłem. Małego formatu książka z 2008 roku Wojciecha Borosa "Złe zamiary". Chyba nigdy jej nie czytałem. Jeden raz, dwa razy na pewno, ale mi nie wystarczy dwa razy,by zrozumieć. Poczytałem kolejne razy.
Każdy wiersz datowany. Pierwszy napisany w roku 1999 (ile to już lat?Jedenaście?), ostatni z lutego 2006 roku. Gdyby zamiarem autora było ukazanie swojego twórczego rozwoju, to przyznam, że udało się. Już w pierwszym wierszu czytam proste przenośnie, ograny zespół chorobowy przenośni poety, który szuka związku między sobą a słowem pisanym.Przenośnie, które mi w jakiś nieoczekiwany sposób kojarzą się z Baczyńskim: Najwyższe trybunały topoli/ szare drelichy śniegu czy wcześniej kolorową psotnię przedszkolaków/ prowadzą do nieba huśtawek. Zresztą w następnym wierszu nazwisko Baczyńskiego i tak zostaje wywołane z szeregu duchów. Każdy następny wiersz to kolejna historia, która miała miejsce w tym przedziale czasowym 1999 - 2006. Dużo tu wierszy osobistych,uzo córki Wojciecha Borosa. Córka sprawia, że książka staje się bliższa sercu każdemu ojcu. Mnie pewnie też złapała na tą nutę. W końcu dowiedziałem się przecież, że mówiła bieski, kolady. Nie jest to jednak tomik banalny, operujący maskami, sprawdzonymi gestami.To dosyć inwazyjny dla moich zmysłów przemarsz Wojciecha Borosa po miejscach, w których zostawiał kawałki siebie, to znowu szukał siebie.

***
Ochraniam własnym ciałem
zimne instalacje w których skrapla się śmierć
robaczywa noc cieknie mi w oczy
rdza wżera się wszędzie
wszystkie ścieżki dostępu prowadzą do mnie
gwałtownie porzucam ostatnie środki komunikacji
język - pies niewierny przestaje mi służyć

przebijam się kanałami przez pusty Gdańsk
zwykle docieram do granic Wolnego Miasta
na skraj Wątroby

tutaj ścielę Tobie

10. 6. 2002

I tak Boros kombinuje w tej książce, że czytałem ją i czytam nadal. Nie jest to petarda, po której wstać nie można. W końcu tomik składa się z wierszy pisanych na przestrzeni siedmiu lat. Niechby się starał bardzo,to i tak nie uda mu się złożyć w ten sposób książki równej. Za młody jest poeta rocznik 1973, by nie buzowało mu w sercu, nie zmieniało się nic albo zmieniało w żółwim tempie.
Poczytajmy:

***

Prowadzimy niedrogie
dobrze zafoliowane życie
regularnie odprowadzamy VAT
na wszystko mamy pieczątki
na błyszczącym kredowym papierze

nasze imię jest Gratis
wiedziemy 1000 legionów
przed nami miliardy promocji
internet w każdej stodole
a w szkole bomba

to tylko kwestia 50 lat
tyle podobno nam brakuje do śmierci
na statystycznie przyzwoitym europoziomie
gdzieś już drukują banknoty
z nowym logo - in Blog we trust

jeszcze żeby ten blady starzec
przestał się wreszcie ślinić na wizji
na Boga - mamy przecież XXI wiek!

26. 10. 2003

Chciałem przeczytać taki wiersz, nic wielkiego, ale taki chciałem.

Z ogłoszenia

Włada kilkoma językami. Zna się na wielu systemach.
Gdy zajdzie potrzeba umie je obejść.
Nie boi się wyzwań rynku. Jest elastyczna.
Potrafi się dopasować. Ugiąć. By osiągnąć cel.

Dyskretna aż do bólu. Przez jej ręce może przejść wszystko.
Nie oczekuje spełnienia. Ale odczuwa coś na kształt satysfakcji.

He, to zapraszam do piwnicy, miłą panią.

I wiersz, od którego robi się zimno i smutno w piwnicy. Chcę się wracać do domu.

***
Ani

Dotknij mnie dokładnie w to wygodne miejsce.
W doskonały środek. Tam gdzie święty spokój.
Popsuj mi ten punkt. Popsuj go na dobre.

A Ty nic nie widzisz. Mówisz coraz mądrzej
Patrzysz w dal. Daleko. Gdzieś we własną ciszę.

Tymczasem we mnie obcy gest narasta.
Pęcznieje krzyk czysty pod wenecką maską.

Cała jestem z ciała. Nocna jak to miasto.
Dusza moja jasna. Tylko Ciebie nie ma.

2. 3. 2005

Niewiele jest takich wierszy, tak czułych w niepretensjonalny sposób w tym tomiku i w ogóle. Niemniej ta książkę polecam. Celowo nie przeczytam ostatniego wiersza, będącego podsumowaniem drogi w tym tomiku, wiersza igrającego ze wszelką naturą: pisania, poety, człowieka, bla bla. Kupcie sobie "Złe zamiary". Sprawdzałem, są dostępne nawet na allegro.
Wracam do domu.

Wojciech Boros, "Złe zamiary", Gdańskie Towarzystwo Przyjaciół Sztuki, 2008

Joanna Roszak, "Lele"




Dawno już nie zachowywałem się w tej piwnicy jak debil. Jak to, o co mi chodzi? Idzie mi o wiersze Joanny Roszak, które wyciągnięte ze świeżo przywiezionego z Olsztyna kartonu, wprawiają w zakłopotanie. Bo świetnie napisane, żadnych zbędnych słów. Ale po każdym prawie, zaznaczam, że prawie, wierszu gapię się tępo w ogórki kiszone i kompot ze śliwek. Nie wiem, o co chodzi autorce. A jednocześnie coś mnie trzyma kurczowo przy tej książce.
Dawno już nie czytałem tak bezpiecznej poezji. Wierszy, które można sobie przykleić na lodówce, na suficie, na piórniku (jeśli kto jeszcze do szkoły chodzi). Książka jest jak jej okładka, na której ptaszki. Ptaszki nie wiadomo dlaczego.
Czasem jednak w książce pojawi się wiersz, jakby nie wiersz, który otwiera mi lekko usta ze zdziwienia, że autorka o tym czymś pomyślała, że tego się boi, że takie zadaje pytania.
Jednym słowem wiersze Joanny Roszak pasują mi do piwnicy. Można je bezpiecznie przykleić na słoiku z konfiturą i stanąć kiedyś przed tym słoikiem, wpatrując się w wiersz. Nie wiem, czy te wiersze zaprowadzą mnie dokądkolwiek, ale na pewno oddają atmosferę tej samotnej piwnicy, w której padło wiele ważnych słów, które to słowa nie zmieniły w świecie niczego, oddawały jednak atmosferę danego czasu: poczucie beznadziei, brak pracy, zmęczenie po niewolniczej robocie przy oknach albo przy kurczakach, dźwiganie pomników i opowieści o rozpaczy rodzin. Prowincjonalna nuda i uczucie, że świat składa się z wielu kawałków, które trudno złożyć w logiczną całość, racjonalną zrozumiałą przestrzeń.
Można odnieść wrażenie (może mylne), że autorka próbuje złożyć świat. To nie są wiersze, które roszczą sobie pretensje o coś do kogoś. Nie możemy też liczyć, że słowa tych tekstów świecić będą swoją bielą na czarnym tle, razić w oczy oczywistością. Ale w niewielkiej porcji słów ułożonych w wersy wiele się dzieje, coś drży. Poczytajmy może:

Lovepuzzle 7

jednak klasnąć można tylko przy udziale drugiej ręki
wilga i pustułka wiją puste gniazda
powiedz coś nowego z objaśnieniami strzałki mrozu
miłość to miejsce przy czasie na pustyni
w innym języku w płatkach mrozu
miłość to opis miejsca ty masz dokąd z niego wrócić

dopalamy światła dobranoc dzień dobry
ruchomy piasek zrywa się do lotu odrabiamy tę lekcję przyrody
nim zgaśnie rozpalone jezioro żaglem pierwszego śniegu
staranna zimowa baśń
płoszy wielkie pęknięcie
odchyla się gdy oddychasz
każdego świtu wypada z przerażenia


dalej

wschodnie zacięte wiatry
stróż który wygania z podwórka
i nie odpowiada dobranoc
właśnie coś takiego chciałam przeczytać
właśnie coś takiego chciałam napisać

nie pali się w pokoju i w ogóle się nie pali
coraz mniej pamiętam
jak było gdy ciebie nie było
taksówkarzowi nie trzeba już
mówić dokąd ten kurs
z taksówkarzem też
rozumiem się bez słów


lovepuzzle 1

łowimy ryby puszczamy łódki na gęstym śniegu
każdy na swoim moście każdy w swoim porcie
wypatrujemy który patyk wypłynie który kamień


Więcej nie poczytam, bo wyjdzie na to, że pisanie o Joannie Roszak skończyło się na cytowaniu jej wierszy. A wystarczy jeden wiersz poetki, by przyćmił wszystko wokół. I to dobrze.




Joanna Roszak, "Lele", Wydawnictwo Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej i Centrum Animacji Kultury w Poznaniu, 2009

wtorek, 20 lipca 2010

Iwona Kacperska "Poręcze"





Książka Iwony Kacperskiej "Poręcze" była dla mnie bardzo jasnym punktem roku 2008. Nie wyniosłem jej nawet do piwnicy. Dopiero teraz, kiedy przyszedł czas na świąteczne porządki znalazła się w kartonie. Nie można jej jednak przemilczeć, to przecież szczególne wiersze. Nie będę silił się na recenzowanie tej poezji, wolę przygotować kilka wierszy, które przeczytam np. Zbyszkowi Wasilewskiemu. On już czeka. Ale i wam polecam kilka wierszy z tomu "Poręcze", które zacytuję niżej. To teksty, które wchodzą głęboko pod skórę czytającego i zostają tam na długo. Przedostają się do krwi, która wprowadza je do serca albo wyprowadza je otwarta rana. To nadmuchane słowa, wiem, ale wiersze już tak nadmuchane nie są. Niezwykle skromne, ale bardzo osobiste. Iwona Kacperska odsłania przed nami w jakimś sensie ciało. Widzimy je jednak przez gęstą zasłonę. To niezwykły debiut wydany w Serii Wydawniczej Pisma Literackiego "Red". Niezwykły bo uwikłany we wszystko, czego jeszcze nie widać, mam na myśli to, że autorka wydaje mi się w tych wierszach wizjonerką. Wiem, nie miała takiego zamiaru, ale kreuje świat, w którym jeszcze nie wszystko wiadomo, świat jakiego coraz bardziej brakuje. Świat, w którym konkretne rzeczy, mogą być oknem do innego czasu, świata.
To tyle. Kilka wierszy:

***

odwróciło się. wyparło mnie to niebo. jest zbyt słone. odchodząca fala odkrywa
na moment unoszącego się na wodzie mężczyznę. oboje mamy szeroko rozlozone ramiona. morze.
zacisnąć na nim p[alce. jak kiedyś na płachcie wigilijnego obrusu. ściagnij, teraz
ściągnij,
rozłóż je.
siano, ono tam było.
zajrzeć pod powierzchnię. odsłonić


znów będą działy się rzeczy, znów

po drugiej stronie

tylko błyskają szkiełkami z sitowia. oni
czekają na ciebie, pochyl się w muł, weź kamień. pochyl się
w muł po kamień, zmów - kamień z dłonią -
za pęknięcia, za cichą wodę stawu,
za koniec szeptu z brzegu, na którym miota sie ryba,

na którym mieni się, zmów


od spodu

coraz ściślej przywierała do murów. wystąpiły
przeciw mnie jej rzeki. puchną wypełnione
szczeliny, szorstkie tarło, w wilgoci, w niej się układam,
gdy pochłania

(wcześniej z ulgą myślałam o ścianach. że są.
nawet jeśli zbliżały się powoli,
byłam spokojna. zatrzymają się na mnie)

rośliny bez nazw, tam ponad, pchają się do ust - do słońca.
oknami, które coraz niżej, ona wypatruje. nade mną
maszerują kolejni. syta już jestem ziemi



To tyle. Pamiętajcie: Iwona Kacperska "Poręcze".

Iwona Kacperska, "Poręcze", Seria Poetycka Oficyna SŻP, Kl;ub Integracji Twórczych "Stowarzyszenie Żywych Poetów, 2008

Krzysztof Bieleń, "Wiciokrzew przewierceń"

Wiersze o roślinach, jeziorach, lasach, wiersze zoologiczno-botaniczne muszą brzmieć banalnie, tak się utarło w mojej głowie.Co tam banalnie, głupie muszą być i tyle. Zazwyczaj piszą je ludzie, którzy odkryli w sobie poezje na emeryturze lub na tej emeryturze się nudzą i pragną odświeżyć dawne zamiłowania.
Inaczej jest w przypadku wierszy Krzysztofa Bielenia. To oczywiście wiersze botaniczno-zoologiczne (to moje określenie tylko na potrzeby tego postu),wiersze rozgrywające e gdzieś daleko w nieznanej prowincji. Choćby dlatego zwróciłem na nie uwagę. Miejsce, w którym ja mieszkam, to tez zapomniała mała mieścina.
K. Bieleń potrafi pisać o wsi w sposób, który przykuwa uwagę. Tu banał ryzykownie blisko zbliża się do odkrywczego spojrzenia na swoje otoczenie. I zawsze, po mistrzowsku, omija obszary grafomanii. Nie czytałem wszystkich książek poetyckich wydanych w roku 2009, ale z tych, które znam, ten jako jedyny jest aż tak szczery, tak niewidocznie wykreowany.
Zaraz poczytamy, chcę jeszcze tylko dodać, że właściwością tej książki jest to,że są tu frazy, od których lekko cierpnie język, ale zaraz potem człowiek się uspokaja i nie potrafi już wskazać denerwującego fragmentu. Weźmy taki wiersz:

Wspólna studnia

Kiedy byłem takim samym chłopcem,
mój ojciec, w trakcie wspólnej kolacji
w tej naszej wspólnej kuchnio-sypialni,
po wspólnie skończonej pracy w polu,
też tak lubił przestać jeść ni stąd, ni zowąd
w pewnym momencie, by spojrzeć na mnie
jakoś tak na wyrost, jakby mnie obok niego
w ogóle nie było (do dziś do końca nie wiem,
czy było to czekanie na coś nadzwyczajnego,
czy zwyczajna przenikliwość). Ale po chwili
wstawał i szedł, a był już czas na sen, czerpać
wodę ze studni starym aluminiowym wiadrem,
by poić bydło - rozcieńczonymi pomyjami,
i konie - wyłącznie czystą i zimną wodą.


Tak, mój teść również konia traktuje z większym szacunkiem.

Wiersze K. Bielenia przekonują szczerością, autentycznym językiem. Poeta „grzeszy” również erudycją. Pojawiają się nazwiska filozofów, tytuły rozpraw filozoficznych. Nie są one jednak fundamentem wiersza, metaforą. Autor zastanawia się jedynie ile można kupić chleba za jedna książkę „Cierpienie,śmierć, dalsze życie”, o ile mnie pamięć nie myli Schelera. Do tego z rozbrajającą szczerością pisze o niechęci do tytułu, bo musi zdać z niego egzamin. Erudycja ta nadaje jednak wierszom szerszy kontekst. Dlatego te wiersze rozgrywające się wśród pól, strychów, roślin, wiejskich dróg nie zamykają się w swojej krainie. W tym momencie spoglądam na zbiór wierszy Michała Kajki, który jako mazurski poeta zamykał wiersze w tej krainie jezior. Bieleń unika zamknięcia.

Dosyć gadania. Wiersz.



Zoe



Dom był niewielki,urządzony skromnie,

ale z tym flamandzkim,niespiesznym

rozmachem; wrośnięty w skrawki pastwisk

i nieużytków,przypominał półdziką fermę

lub jej ułudę. Wewnątrz był gustownie

zaniedbany, jakby zgodnie z tezą świętej

Katarzyny ze Sieny: „O dom, tę celę,

w której poznajemy samych siebie,

nie winniśmy zanadto się troszczyć”.

A gdybyś, mój Fortunacie, powtórnie

mógł ujrzeć, jak głaszcze spanielkę Zoe,

poprawia włosy, suszy na ganku kukurydzę,

z jaką pasją rozprawia o drewnianej łyżce,

widziałbyś sam, jak wszechświat się rozszerza.




I nawet kiedy autora ponosi, I jak tu opuścić kraj, który mnie wykarmił?, Godzę się z nim, bo to jego język, jego wrażliwość.





Krzysztof Bieleń, „Wiciokrzew przewiercień”, Tychy 2009

czwartek, 15 lipca 2010

Przeprowadzka

Przeprowadzam się z onetu tutaj. Może ta niewielka zmiana spowoduje, że wezmę się do pisania, może nowy blog mnie zmobilizuje. Zobaczymy. Tymczasem polecam do poczytania o tu: http://www.pkpzin.pl/index.php?link=_material_view&id=3924&m=6&r=2010&kat=proza

Mareusz Wabik, "Spisek". Metal.





Z dużego kartonu pełnego książek z wierszami wybieram tomik Mateusza Wabika „Spisek”. Nie będę się gęsto tłumaczył dlaczego, wysilał na recenzję. Wspomnę tylko, że wreszcie trafiłem na książkę poetycką, która mówi o czymś konkretnym. Każdy wiersz jest w niej czytelny, nie ma tu popisów erudycyjnych, zabaw słownych, które zmierzają donikąd. Wreszcie poczułem jakiś punkt zaczepienia w środku niczego, gdzie się właśnie znajduję.

Wiersze Wabika uderzają konkretem w postaci nazw ulic, imion i nazwisk ludzi, którzy odcisnęli swoją stopę w kulturze, choćby Czesław Miłosz. Czytam te wiersze również ze względu na ich ironię i pewną niepoprawność, chociaż przyznam, że spodziewałem się,nie, nie tyle spodziewałem się, bo niczego nie oczekiwałem po tej książce, ale czytając ją, czekałem na odrobinę większe, jak to się mówi popularnie,pierdolnięcie. Być może okładka książki, która kojarzy mi się z płytą norweskiego wykonawcy podpisującego się jako Burzum, płytą nie pamiętam jaką, może z roku1992, która to swego czasu była, jak już użyłem tego określenia –pierdolnięciem, tak i książka z niepokojącą okładką, przedstawiającą obraz Edmunda Wabika, na której napis czcionką, hm, gotycką, tak? Taka okładka zachęciła mnie bardzo do czytania i się nie zawiodłem.

Lubię wiersze takie jak„Berliński kac”, w których autor nie oszczędza bożych pomazańców, w postaci rozklejonych już na plakatach i w sobie poetów, środowiska, tak zwanego środowiska też. Wyję ze śmiechu, czytając wiersz ze strony 11, bo to wiersz dobrze napisany, który mnie rozbawia, mimo że dotyczy po prawdzie sprawy poważnej, ale to już kunszt poety pozwala mu rozbawić mnie i jednocześnie pokręcić nad czymś głową.

Ostatnie wiersze z tomu „Spisek”odchodzą od konkretu i wciągają w poetycka grę słowem. To odbywa się stopniowo,łagodnie. Jak intro w death metalowej płycie, które łagodnie wprowadza, tak Wabik łagodnie wyprowadza, zostawiając nas z intrygującymi obrazami, które zbudował słowem, za co też cenię te wiersze, bo ostatnio jakoś nie czytałem wierszy, które budowałyby sugestywne obrazy. Ale to subiektywna ocena.

Słowo się rzekło o muzyce, to przypomnę, że w Krakowie istniał dawno temu zespół, w którym Mateusz Wabik wytwarzał na wokalu. Znalazłem utwór tej grupy w Internecie na stronie, gdzie pełno jest muzyki i filmów: http://www.youtube.com/watch?v=hCRv2QJpadE&feature=related

Gitar nie ma w wierszach Wabika,ale jest bezpośredniość i bezkompromisowość. Na dowód poczytam wiersze, ale tylko dwa lub trzy. Reszta w książce, którą warto kupić, tym bardziej, że poezja odmładza i wyszczupla, a poezja Wabika pomaga przegryźć łańcuch, jakby co, gdyby w razie czego.

Łan, tu fri, for:



Humor grabarzy



Kościół z desek butwiał gdzieś

pomiędzy pawilonem a przedszkolem.

W pięciu nieśliśmy omszałą trumnę

z grubym jak pluszowy dzik proboszczem.



Mijaliśmy kioski i sklepy z odzieżą.

Osiedlowy szewc wskazał nam miejsce

przy saneczkowej górce gdzie mogliśmy

zakopać zwłoki. Kopaliśmy



w trzech, dwóch po drodze gdzieś się zawieruszyło.

Dziura miała głębokość sześciu

mężczyzn stojących jeden drugiemu na głowie.



W wytężonej pracy pomagało nam Radio

Wolna Plebania nadające ostatnie przeboje.

Przed zakopaniem proboszcz nagle wstał z trumny,

zamówił modlitwę na dzień dobry



i przestrzegał przed pobrudzeniem. Musieliśmy go

dobić szpachelkami bo ociągał się z powrotem.

Do grobu nie było co wrzucić. Do domów wróciło dwóch.





Niewierny



Pod koniec września nie dostałem się na studia

doktoranckie. Przez całą noc przesuwał się

film na zwolnionych obrotach. Kiepska kopia

pamięci pokazywała dzień egzaminu – klatkę

po klatce, zbliżenia na doktorów i profesorów

patrzących na mnie jak na pacjenta ze złośliwym

nowotworem poezji. Dzień po ogłoszeniu wyników

poszedłem na ulicę Gołębią i pytałem „dlaczego?”.

sekretarz komisji mówił o wielu nie przyjętych, częstując

mnie mową – trawą o łataniu dziury w budżecie. Nocą

przechodząc obok uniwersytetu przekonałem się

gdy podszedłem bliżej i dotknąłem budynku:



uniwersytet był cały z kamienia.





***



Wydrążona jama pod rozmową,

w której czuje się cień

jak u siebie w domu. Gdybyśmy

dawali sobie sygnały przy wejściu

do portu, światło trzeba by wyjadać

przez lupę.



Mateusz Wabik, "Spisek", Mamiko, 2009
Marcin Włodarski (10:14)