środa, 26 lutego 2014

Hakan Nesser, "Kobieta ze znamieniem"... znamiona nudy

Nudzi mi się wyraźnie. W piwnicy znów kryminalnie. W chorobie, kiedy to człowiek nie może się skupić, wysilić umysłowo, kryminał Nessera sprawdza się w dechę. Szybka akcja, grad ciosów. Zadnych odcieni szarości. Jedziemy z koksem ciągle do przodu, ku rozwiązaniu zagadki, która zresztą dość szybko przestaje być zagadką. Nesser pozwala, albo mu się to wymknęło spod kontroli, domyślać się jaka płeć i dlaczego dokonuje zabójstw. Wygrywa kombinując w konfiguracjach rodzinnych. 

Fabuła rozopczyna się pogrzebem jej matki. Jej, czyli kogo? Nie od razu ma autor pragnienie nam to wyjawić. Pogrzeb jest szary i tuzinkowy jak jej życie. Życie i śmierć mają tu ten sam mianownik, powiedzmy z pewną przesadą. Córka wspomina podczas tej mutnej uroczystości słowa matki proszącej o to, by córka zrobiła coś wielkiego, coś czemu można przyklaskiwać po śmierci.

Niedługo potem od strzałów w klatkę piersiową oraz w krocze ginie mężczyzna. Wcześniej otrzymywał anonimowe telefomy, nie do kónca głuche, ponieważ dało się słyszeć melodię, jakąs melodię. 
Do akcji wkracza śledczy Van Veeteren wraz ze swoją ekipą. Po raz czwarty na polskim rynku wydawniczym węszy ów komisarz.

Lubię kryminały pozwalające być po stronie przestępcy, bo zło poiąga wszystkich a jeśli odgywa się w książce lub w filmie to tym bardziej mamy ochotę przyklaskiwać zemście, dawać upust własnej frustracji.

Nie jestem stałym czytelnikem tego gatunku i tego autora. Polecam jednak wszystkim będącym w chorobie, w jakimś tam bólu, bo ta narracja i niezawiła fabuła pozwalają zapomnieć o sobie. 

A tego w piwnicy życzymy sobie zawsze najbardziej.



Hakkan Nesser, "Kobieta ze znamieniem",  Wydawnictwo Czarna Owca 2013

niedziela, 23 lutego 2014

"Chiny? Dlaczego nie..." Relacja z podróży

Chiny to tajemniczy kraj. Wielki i owładnięty przez kung fu. Takie miałem o Chinach mniemanie od dziecka, co powodowało, że od rana spoglądałem na wschód. Uczyłem się sam technik kopania, blokowania i tym podobne, by stać się Chińczykiem fruwającym między drzewami. O podróży raczej nawet nie marzyłem. A tu okazuje się, że matka z córką podejmują decyzję w jednej chwili i wyruszają w podróż do Chin. Prwdopodobne, że to jedynie fikcja literacka, ale daje smak.
Dwie kobiety wyruszają w dwutygodniową podróż, pokonując 8 tysięcy kilometrów, zwiedzając jedną z najstarszych kultur świata. W oparciu o swoje wrażenia piszą książkę, która wciąga i daje rozeznanie w kulturze Chin. W ciągu dwóch tygodni miały okazję poznać niezwykłą kuchnię tego kraju, o której niewiele wiemy, mimo barów orientalnych obecnych w Polsce od lat dziewiędziesiątych ubiegłego stulecia. Zwracają uwagę, że smaki docierające do Europy to już tylko mdławe odbicie orginału. Zresztą, to co z Europy dostaje się na daleki wschód również nie wiele ma wspólnego z prawdą o smaku, żeby podać tylko przykład brzoskwiń, jakimi gospodyni chińska chciała uraczyć nasze bohaterki. Zauważają, że nawet w ulicznej kuchni chińskiej najwazniejsza jest jakość i świeżość produktów. Zamawiana kura musi się jeszcze szamotać, by prawie na oczach klienta wpaść do garnka. Osobliwe jak cały kraj.

Malowniczy i sugestywny opis podróży pociągiem rukszą, tuk tukiem, statkiem nie pozwala odłożyć książki z powodu obiadu, serio.

Książka wciąga, choćby dlatego, ze autorki od początku nie ukrywają faktu spontaniczności a co za tym idzie zupełnej niewiedzy w temacie łącznie z niezanajomością języka. Postanawiają wspomóc się ideą couchsurfingu – w szarym skrócie, to sposób podróżowania polegający na instalowaniu się w domach otwartych na podróżnych w zamian za przygotowanie jedzenia oraz odwdziękę w postaci przyjęcia podróżnych u siebie.

Publikacja być może nie jest przepisem na to jak podróżować, nie dochodzą z niej zapachy ustępów na narciarza, ale kreśli nam widoki, na jakie musimy być gotowi podczas zwiedzania Chin. Autorki często wydają się być zadowolonymi z siebie kobietami nowoczesnymi, przed którymi nie ma granic nie do pokonania. Łatwo też ulegają urokowi obcych ziem, dzięki czemu narracja staje się wiarygodna i wciągająca. Razu jednego zauroczone obcą kulturą przywołują opowieść spotkanych obcokrajowców jakoś tam związanych rodzinnie z Polską, opowiadających jak to zapragnęli zajrzeć do Wrocławia. Niestety okradziono ich i dużo czasu spędzili na poterunku. Polski im się odechciało. Historia ta jest tak prawdopodobna, że aż trudno w nią uwierzyć w tych okolicznościach.

W książce pojawiają się ciekawostki dotyczące historii, obyczajów w tym zależności między ludźmi jakie panują w Chinach. Rodzice skazani są na starość na opiekę ze strony dzieci, co w kulturze – obecnie – rodzin jednodzietnych jest nie lada problemem. He, tu mała uwaga, autorki są tak pochłonięte urokami przyrody i kuchni, że zdobywają się na mało fortunne stwierdzenie: „Nie czas jednak dywagować nad losem najliczniejszego narodu na świecie. Pora wznieść się nad chmury i spojrzeć na wszystko z wysoka.” To po co ta mowa, drogie panie, o problemach Chińczyków? Typowe dla zadowolonych z siebie turystów.

Książkę polecam jako dobrze czytającą się relację z podróży.




„Chiny? Dlaczego nie…”, Anna Karpa, Katarzyna Karpa, Wydawnictwo Nowae Res, 2013

piątek, 21 lutego 2014

Cezary K. Kęder, "Rurand. Prequel". O pisanie idzie.


Wsiąkłem w książkę. Ale już po książce. Prequel. Będzie kontynuacja? Dlaczego nie? Pójdźmy znów za bohaterem spotykającym kobiety, różne kobiety, za bohaterem pokazującym je takimi jakimi one są, bez wubujałej kreacji. Pokazuje również i siebie takim jakim jest, bez większych odcieni szarości. Nie wiem czego on chce, dokąd idzie i skąd się wziął. Cezary Kęder pisząc swojego bohatera nie uznał za szczególnie ważnym faktu, że bohater ten mógłby mieć jakąś przeszłość lub przyszłość. Istnieje tu i teraz. Poznaje kolejne kobiety, często wyszukuje je instynktwnie jak zwierze, najmniejszy przejaw kobiecości dobiega jego nozdrzy natychmiast. Poznają się i najczęściej seks następuję szybko, udany lub nie, znamy to. Ci którzy nie znają, niech żałują. Bohater wywala się na plecy czasami, bywa, że przedmiot jego pożądania ulega kontuzji. Tak bywa. Tracimy, zyskujemy, czasem trwamy bez ruchu. Tutejszy bohater jednak na brak ruchu nie narzeka. Podczas jego podróży, chociaż nie jestem pewny czy można to tak nazwać, dowiemy się nieco o nim.

Nikomu nie umknie smaczek polegający na trójosobowości bohatera. Kęder pisze go w pierwsze, drugiej i trzeciej osobie. Taki fragment:
„Przyglądam się jej. Dreszcz przebiega mu po plecach i zaczynasz naprawdę się nią interesować.” Mogą pojawić się pytania dlaczego autor to robi? Czego on chce, co chce powiedzieć i tym podobne. Ja nie wiem. Proponuję, by w tym ciągłym zamieszaniu, mieszaniu osobami poruszać się intuicyjnie, jak ów bohater przemieszcza się po swojej przestrzeni dyktowanej przez Kędera. Świetlicowy snując swój monolog też często nie wiedział, kim jest, bo ta samotność jakaś, bo to, że nie chce się już być tym kim się jest, bo chciałoby się być kimś innym, bo siebie ma się dość, chciałoby się wejść w nią jako ktoś inny. Poza tym czy ja pisząc bohatera, piszę siebie, może ciebie zza tego okna widząc piszę?

Niewątpliwie to sposób narracji, który mnie nie tylko wciąga, ale wydaje się być uczciwy. Dzięki tej schizofrenii dostajemy efekt szczerości, świadomie szczerość określam tu jako efekt, w końcu mowa o książce, narracji, jednak kreacji. Mam kilka ulubionych fragmentów. Podam jeden:
„Jola opiera się o umywalkę, a ja zsuwam jej z pupy majtki, które natychmiast zjeżdżają na ziemię. Z szacunku dla koronkowej roboty szybko wyplątuję je z obcasów i wieszam na kranie. A potem rozchylam jej pośladki i ostrożnie się w nią pakuję. Jola pochyla głowę, jęczy, zagryza zęby na swoim ramieniu, a on widzi w lustrze nad umywalką moją gębę i to go rozprasza. „Chcę widzieć twoją twarz” mówisz do niej i prosisz, żeby oparła się plecami o ścianę.”

Czytając, mówił w uniesieniu: „piszesz taką książkę od lat, od świetlicowego, ale jeszcze nie napisałem.”

W tej książce nie ma puenty. Bohater nie zmierza do nikąd. Fabuła jest skromna, gdzieś jest. Nie o nią chodzi, nie o cel bohatera i nie o jego poglądy idzie. Rurand nie musi wam niczego dawać, niczego mówić, odpowiadać na pytania.

Tu idzie tylko o pisanie. Aż o pisanie. O pisanie bohatera. Siebie. Ciebie. Idzie, po drugie, o czytanie. Siebie. Jego. I ciebie.


Cezary K. Kęder, „Rurand. Prequel”. Wydawnictwo FA-art, 2013.

sobota, 15 lutego 2014

Hans von Lehndorff „Dziennik z Prus Wschodnich”

Hans von Lehndorff urodził się w 1910 roku w Graditzu w Saksonii. Zmarł w 1987 roku w Niemczech. Dzeicińswto i młodość spędził w Prusach Wschodnich, gdzie studiował medycynę, chociaż nie tylko tu. Mieszkał w Trekenach, Królewcu, Insterburgu. Gruntownie wykształcony protestant – studiował w Genewie, Paryżu i Oxfordzie prawo, po czym zdecydował się na studia medyczne, był przeciwnikiem reżimu hitlerowskiego. Członek jego rodziny zginął z rąk faszystów podejrzany o uwikłanie w zamach na Adolfa Hitlera. Autor „Dziennika z Prus Wschodnich” zderzył się z brutalnością wojny zaraz po wkroczeniu wojsk radzieckich na tereny Prus.


Dziennik ten to – muszę przyznać – książka, którą mogę traktować ze szczególnym sentymentem ze względu na to, że Lehndorff opisał w niej swoje przeżycia między innymi związane z miastem Rosenberg, czyli dzisiejszym Suszem, w którym mieszkam od urodzenia. Skarbiec Suski wydawany przez Stowarzyszenie Miłośników Ziemi Suskiej już kilka lat temu drukował ten fragment wpomnień.

Pobyt w Królewcu nawiedzonym przez diabły – jak pisał o Rosjanach to obraz gwałtów na kobietach, chorób i głodu w księżycowym krajobrazie zniszczonego i nadal bombardowanego miasta. Autor z pewnym chłodem, realizmem rysuje obraz rozpaczy i zdziczenia żołnierzy wkraczających do miasta. Opis zachowania Rosjan zmierza do wniosku, że to ludzie innej cywilizacji. Cieszą się jak dzieci z roweru, a najcenniejszą zdobyczą jest zegarek.

„Z jakim zapamiętaniem demonstrują chaos! Do tego ta głucha, szczekliwa mowa, która już dawno pożegnała się ze słowem. I jeszcze podjudzone piętnasto-, szesnastoletnie dzieciaki, które jak wilki rzucają się na kobiety, nie wiedząc nawet dobrze, o co właściwie chodzi. To nie ma nic wspólnego z Rosją ani z jakimś narodem czy rasą – to jest człowiek bez Boga, karykatura człowieka.”

Lehndorff jednak cały czas daje do zrozumienia, że to wojna, czyli czas zmieniający zachowania ludzi. Nie pozwala nam myśleć, że Niemcy poczynali inaczej, nie umniejsza ich win na tle tego, co robili Sowieci.
W tym dramatycznym czasie protestant nieustannie zwraca się ku Biblii. Cytaty mają znaczenie terapeutyczne. Podobnie jak świat przyrody. W dzienniku rejestruje on każdy przejaw życia widoczny z punktu widzenia umierających ludzi, umierających nie tylko fizycznie, ta śmierć jest ostatnią. Najpierw ludzie umierają jako istoty zdolne do odczuwania bólu, wstydu, siebie. Nie ma już moralności, nie ma w tych ludziach boga, wiary w cokolwiek.

„Wkrótce żadna z kobiet nie miała już siły na stawianie oporu. W ciągu kilku godzin dokonała się w nich przemiana, ich dusza umarła, słychać było histeryczny śmiech, który jeszcze bardziej rozjuszał Sowietów. Czy w ogóle można pisać o tych rzeczach, o czymś najstraszniejszym, co dzieje się wśród ludzi?”
W tym czasie Lehndorff odwołuje się do Biblii, dostrzega życie w każdym możliwym jego przejawie. To może być trawa, kura, ptaki.

Ostatnim etapem jego ciągłej ucieczki jest pobyt w Rosenbergu (Suszu), gdzie pracował jako lekarz w miejskim szpitalu. Każdy mieszkaniec naszego miasta będzie się zastanawiał, kto był wtedy komendantem milicji, kto UB. Zrujnowane miasto i jego mieszkańcy wydają się bliscy, mimo że nie żyją już zapewne od wielu lat. Jednak wiemy, kto był pierwszym fryzjerem, kto piekarzem. Krew pierwszych osadników płynie w naszych żyłach nadal.

Niemiecki lekarz powoli przystosowuje się do życia między Polakami. Podkreśla, że nie doznał dotkliwej krzywdy. Widać jednak antagonizmy między Polakami a Rosjanami, stosunki między nimi charakteryzuje ciągła nieufność. Wszystko co złe okraszone jest tu długimi spacerami, podczas których Lehndorff odczytuje z pamięci grażymowskie lasy, pałac w Januszewie należący do jego rodziny, tutejsze jeziora, zagajniki. Zna tu każde drzewo,  być może każde zwierzę. W końcu trzeba przyznać, że jest on jakby z innej planety pośród zdziczałych, głodnych i często krwiożerczych istot. Ten chłodny opis oczywiście nie jest wolny od emocji. Szczególnie, kiedy wspomina czasy dziecinne, młodość i swoją rodzinę. Pobyt w Januszewie, Brusinach to wywoływanie duchów, co tam – demonów dzieciństwa, które ostatecznie pomagają mu przeżyć w świecie wyzutym z ludzkich odruchów, w którym każdy przejaw dobrej woli pozostaje w pamięci do końca życia. Uderzają w moją bezsilną w tym wypadku wyobraźnię słowa autora o wyrzutach sumienia spowodowanych tym, że jednak nadal się żyje w tym świecie opętanym śmiercią.

 „Czyż nie miałem wystarczająco wielu okazji, by rzucić się na napastnika i ponieść przyzwoitą śmierć? Tak, to, że jeszcze żyję, oznacza moją winę, dlatego też nie wolno mi tego przemilczeć.”
„Och, z jaką zazdrością spogląda się na zmarłych! Ta mała kobieta na stole operacyjnym jest dla wszystkich wokół uosobieniem pokoju. Co miałbym jeszcze powiedzieć o tej nocy?(…) Z wolna wsącza się do wnętrza obojętność – najgorszy wróg.”

Dziennik powstał właśnie z wyrzutów sumienia. Autor niejednokrotnie daje to do zrozumienia. Stąd tak często odwołuje się do słów Biblii, przywołuje w pamięci ludzi dających siłę, w końcu za żywo zapisuje w swoim małym notesie szczegółowo wydarzenia, by nie zapomnieć tak chętnie z czasem ulatujących szczegółów.

Zniechęcenie przeplata się tu z niezrozumiałymi wręcz aktami wiary w przyszłość. Przypomnieć sobie wystarczy jak lekarz doglądał ogródka w Januszewie, mimo pukającego się w głowę otoczenia i komentarzy, według których i tak niedługo go zabiorą do Niemiec lub gdziekolwiek indziej. To niesamowite jak oddychając zatrutym powietrzem potrafił robić swoje z ufnością w boży plan.
„I oto nagle głos we mnie, odpowiedź i nakaz – otwórz oczy i patrz, bo wszystko, co się tu dzieje, byłoby naprawdę bez sensu i bez celu jak rechot piekieł, gdybyś ty tego nie widział. To nie jest mgnienie wielkiej historii – mgnienie, które przeminie, to jest wielka historia w jednej chwili, twojej chwili. Dlatego tylko patrz, a ujrzysz chwałę Bożą. I oto ten brudny, wynędzniały ludzki robak, jakim jestem, dygocze przeszyty wielką łaską.”

Można pisać bez końca. O „Warszawiance” z Rosenbergu, płowej zwierzynie w lasach januszewskich obfitujących również w grzyby, o rybach z Jezioraka i ludziach z Siemian. Lepiej jednak spotkać się z językiem Lehndorffa, któremu nie brakuje literackich atrybutów.

Jednocześnie warto przyjechać do dzisiejszego Susza, wejść do legendarnej piekarni istniejącej do dziś, wysiąść na dworcu opisywanym w dzienniku i stanąć naprzeciw „czerwonego szpitala”, który dał niegdyś schronienie autorowi Dziennika a funkcjonującym do dziś jako Dom Pomocy Społecznej. Można też wybrać się na grzyby do Januszewa albo na ryby gdzieś w okolicy.

Nie wiem jednak czy pozwoli to szybko zapomnieć o tym, co przeczytacie w „Dzienniku z Prus Wschodnich.”



Hans von Lehndorff „Dziennik z Prus Wschodnich”, Ośrodek KARTA, Warszawa 2013


piątek, 14 lutego 2014

*** należałoby pisać...

***

Należałoby pisać przede wszystkim o miłości
chociaż
krew na obcasach
może każdy wiersz jest o miłości
ten o Szopenie
głowa oddzielona od ciała
i ten o limbie co chciała być artystką
wiersz o nauce chodzenia i obronie żebractwa
przecież mogą być wierszami
spalone dzieci
właśnie o miłości
i wiele innych
nawet banalnych grafomanek
setki ofiar
to wiersze przede wszystkim o miłości
nóż w gardle
a to dobry początek
dla miłości
spalone domy.


wtorek, 11 lutego 2014

Akant zerwał z Trynkiewiczem

Nie wiedziałem, że Mariusz Trynkiewicz - znany zabójca i gwałciciel zajmował się pisaniem wierszy. Stefan Pastuszewski - naczelnik Akantu przyznaje, że publikował w swoim piśmie wiersze pedofila nie znając jego biografii. Rzeczywiście, jeszcze niedawno niewielu wiedziało, z czym kojarzyć to nazwisko - Trynkiewicz. Dadał jednak, że jak tylko dowiedział się kim jest autor, od razu zerwał z nim współracę. To było kilka lat temu.

Gruba sprawa, ale pokazuje ile warte są same wiersze.

czwartek, 6 lutego 2014

Emil Laine, *** (Gdzie ucieknę?)

***

Gdzie ucieknę? Najwyżej - daleko albo nigdzie,
a to jest już rozstanie.
Dokąd pójdę? W taiec z nożem, z dzieckiem
w okrągłe niejasne poznanie.
Długo, szeroko, umyślnie fotografie tłumu płyną.
Widzisz?! Ta malutka kropeczka to ja -
machający zieloną trzciną.


Z tomu: Emil Laine, "Pod słońcem - urlop oraz inne wiersze", Bibliotek STUDIUM 2005

poniedziałek, 3 lutego 2014

Piotr Czerski, "Pospieszne, osobowe" - Przebić się sms-em, i o innych rzeczach też

 Dawno temu w Portrecie o "Pospiesznych, osobowych"          

                   Piotr Czerski, student informatyki na politechnice gdańskiej, programista, webmaster. Można do niego napisać pod adres: czersky@free.art.pl, który zamieszczony jest na czwartej stronie okładki. Autor szuka kontaktu: „Nie ustaje w próbach nawiązania łączności” („list”). Nie jest to jednak potrzeba gadu gadu. Czerski jest świadomy zbyteczności słów, często powtarzanych tych samych gestów i, jak pisze w wierszu „O milczeniu” decyduje się, by słuchać nie ufając już słowom.
                   Wiersze Czerskiego chwytają realizmem z jakim autor postrzega swoje otoczenie, innych ludzi. I chociaż jego tata jest marynarzem wypływającym na głębokie morze, jak bohaterzy „Wyspy skarbów”, to jest to marynarz odarty z niesłychanych historii i przygód, mitów i legend:


A kiedy pytam go, jak jest na morzu
mówi tylko: do dupy z taką robotą.

I nikt nie klaszcze. 
                                „Mój tata marynarzem jest”

                   Piotr Cz. komunikuje się mailem „bo tak szybciej i bezpieczniej” (Subject: posłuchaj to do ciebie). I nawet jeśli jest w tym trochę ironii, trochę żalu, bo „wszystkiego nie wyczytasz między wierszami” („Subject: posłuchaj to do ciebie), to jest to jakiś kontakt. Pewnie, że w ostatecznym rozrachunku poczucie osamotnienia potęguje się, jak odległości, które coraz szybciej jesteśmy w stanie pokonywać. Autor jednak, może nie bez ironii, próbuje zapomnieć o samotności, decyduje się na jej pokonanie za sprawą dostępnych metod.
                   Podobnie ma się rzecz z telefonem. Nawet najnowszy model telefonu nie zastąpi człowiekowi bezpośredniego kontaktu z wybranką (tak już jest-nawet w takiej przyrodzie, w której stopa ludzka jeszcze nie stała). Ani tanie połączenie, ani gratisowe sms-y nie wypełnią pustki jaką może wypełnić zapach albo coś, co możliwe jest tylko w bezpośrednim spotkaniu. No i te rachunki:

„Z drugiej jednak strony
żadna cena nie wydaje mi się zbyt wysoka, kiedy
w środku nocy zrywam się z łóżka i zasypiam znowu
dopiero czując kojącą bliskość miękkich kształtów
telefonu.
                                         „Nowa taryfa”

                   Telefon u Czerskiego nie jest jednak substytutem. To instrument, do którego można mieć żal, że odbiera szansę na bezpośredni kontakt (ale czy na pewno on?), na spotkanie, i pocieszyć się, że to nie jego wina i, że można swoją gorycz wyrazić sms-em. Że można sms-em przebić się przez rzeczywistość do NIEJ.
                   Osobne miejsce w poezji Piotra Czerskiego zajmuje kobieta. Osobne ale nie pozbawione związku z całą resztą. Dzięki kobiecie, dzięki uczuciu do niej autor doświadcza praw rządzących nim bez jego woli. To bolesne, bo jedyne, co można zrobić czekając na pociąg, to CZEKAĆ. Ja wiem, że można podstawiać autorowi nogi mówiąc, że rower , to też pojazd, ale Czerski jest, jak już mówiłem, realistą, wie że są zasady stare jak wieść o Mojżeszu – „Siwobrodym zawiadowcy”, z wiersza „Ziemia obiecana”.
                   „Odważny erotyk z miastem w tle”. To kolejny przykład realizmu właściwego Piotrowi Cz. Miłość wpisana w realia miasta, w błyski noży, brudne kamienice:

...”zupełnie
jak gdyby miasto wysyłało do nich sygnał.
                 „Odważny erotyk z miastem w tle”

Bo zbliża się noc, bo jedni idą spać, bo jeszcze inni będą się kochać, i są też tacy, którzy nie mają, co ze sobą zrobić w te magiczną noc. Poeta zdaje się myśleć o tym wszystkim patrząc na swoją kobietę.
                   Nie opuszcza mnie wrażenie, że w poezji Piotra Czerskiego wszyscy się nawołują, wołają siebie, szukają bliskości. Nie wiele nam to daje bo i tak:

Poruszamy się chaotycznie,
otwierając kolejne puszki piwa, coraz
głośniej domagając się jakiegokolwiek
algorytmu, choćby nawet nieskończonej
pętli bez wyjścia.
                            „Wstęga nobiusa”

Być może pewną bronią przed samotnością jest dla Czerskiego obsesja konkretnej kobiety. Wówczas nawet stojąc w deszcz na dworcu nie wszystko jest dotkliwe, można lekko się unieść nawet jeśli jest się realistą.
                   W wierszach tych kilka razy powtarza się wniosek, że wszystko jest już zmierzone i zważone, policzone i opisane, czyli co? Poznane? Nie czas aby z tym dyskutować. Ważne jak odnosi się do tego poeta:

...”A dla mnie
nie ma żadnego innego odosobnienia poza tobą. Poza
opowiadaniem tobie wszystkiego na mój własny sposób”
                        (* * * ) Najlepsze rzeczy w życiu są za darmo

Pisanie to sposób na nawiązanie kontaktu, w pisaniu poeta szuka spotkania, pisania używa jako instrumentu-mapy, która ma go zaprowadzić do NIEJ. Wszystko inne jest podrzędne, na drugim planie. Ludzie robią sobie rzeczy dobre i złe, sprawiają innym przyjemność czasem przykrość ale:

„ilekroć mnie zdradzałaś - zdradzałaś mnie
nie do końca. Ilekroć ja zdradzałem Ciebie
robiłem to bez przekonania.
                            „Wiersz oczyszczający”

Bo nic poza NIĄ się nie liczy, bo ona to obsesja.
                   Otoczenie P. Cz., jego dzień powszedni, to pociągi (pospieszne i osobowe), które prowadzą go do określonego celu. To komputer i telefon służący do namierzania JEJ i innych, ale przede wszystkim JEJ. To miasto, które trzeba pokonać albo ominąć, z jego wszystkimi ludźmi i ich sprawami, by w końcu dotrzeć do NIEJ. I aby sił nie zbrakło, determinacji, co dzień trzeba wynajdywać nową, podrzędną obsesję, by móc w końcu powrócić do NIEJ i widzieć ją jeszcze inaczej ale realnie.
                   Piotr Czerski zostawił mnie samego ze swoimi drobnymi prawdami. Na przykład to, że wszystko się kiedyś kończy, ale nie wszystko ma swoje zakończenie. Albo, że na stacji w Tczewie podają świetną kawę. I jeszcze to: „Bez szans na zbawienie”.
                   Potem wchodzi w bardziej refleksyjno – sentymentalny ton ( tutaj w dobrym znaczeniu tych słów). Swoją dojrzałość przypieczętowuje słowem o milczeniu, bo do słów stracił ufność.

„Morze jest bogiem
i przed nim się spowiadam, a ono czeka
aż powiem wszystko, co powiedzieć
powinienem i przemilczę wszystko,
co przemilczeć należy”.
                         „Morze”

                   Młody poeta, urodzony w 1981 roku, wie, że to morze kiedyś wchłonie go w siebie i mówi o tym sobie, i nam swoim językiem. Mówi do nas jakby ze swojego świata, z boku. Mówi nam, że każdy ma swoją bajkę, która kończy się i znów zaczyna, i tak w kółko. Żeby to znieść można wynaleźć sobie obsesję i iść za nią, uwierzyć w nią, bo wszystko inne zeszmaciło się zupełnie, „Taka nasza szmatława apokalipsa”.
                   Mam zwyczaj najpierw czytać pierwsze i ostatnie słowa nowo schwytanej książki. Tu brzmi to tak:

„I nie ma stąd ucieczki”
„Po tej stronie-film trwa”

Ja będę wracał do wierszy Piotra Czerskiego, chociaż nie jest moim kolegą.


                                                                                     Piotr Czerski „Pospieszne, osobowe.”

                                                                                     Wyd. Kolekcja Ha!art., Kraków 2002

Książka do przeczytania: http://czerski.art.pl/pospieszne-osobowe/