niedziela, 24 lipca 2011

Zliki Pit nie może pisać cz. 3, czyli kolejny dzień poety bez etatu.


Zliki zaczyna dzień jak prawie każdy człowiek od samego rana. Tym razem nie było inaczej, czyli tradycyjnie nic ważnego w życiu Zlikiego się nie wydarzyło. Wstał lekko przygarbiony od ciężaru poprzedniego dnia i wszedł do łazienki. Zatrzymał się przy ręcznikach. „Nigdy nie napisałem nic o ręczniku” – pomyślał. „Pisałem o zapalniczce, o spinaczach znalezionych w portfelu babci, o włosach łonowych, o orzeszkach ziemnych, o Milesie Daviesie, jego ustach wpompowujących powietrze do instrumentu, o liczbie dziewięć, o metce od stanika byłej żony, ale o ręczniku nigdy.” Podszedł do zlewu patrząc w jego dno. Zawiesił się, co zdarza się każdemu. W zlewie mała mucha wyraźnie została w zlewie tym uwięziona, ona właśnie. Z powodu skrzydeł, które nie działały poprawnie? Zliki pomyślał, że ten zlew to miasto, w którym się znajduje teraz. On zaś jest taką muchą z podciętymi skrzydłami. „Hm, jak ktoś ma zjebane skrzydła, to mu ich żaden zlew nie naprawi” – pomyślał.
W końcu, jak to każdy zwykły człowiek czynić zwykł, spojrzał w lustro. „Fak! Fak!” - Krzyknął. Też krzyknąłbym podobnie, gdyby mnie to spotkało, też serce przyspieszyłoby, przestałbym czuć nogi. Zliki zabujał ją się tak silnie, że gdyby ktoś był obok niego jak obłok stał niewidoczny, chciałby mu pomóc, przytrzymać, same ręce ruszyłyby, instynktownie, jak strażakowi na dźwięk syreny. Takiemu doświadczonemu strażakowi, który ma już duże dzieci, żonę, wspomnienia z wojska i dawno temu sprzedał dużego fiata. Zliki złapał równowagę i schował głowę w zlewie. Nic, tylko schował ją, nic innego. Szybko jednak wyprostował się i znów otworzył oczy, wlepił je w lustro. Zamarł. Widział siebie, widział jednak murzyna. Murzyna o swojej twarzy. To znaczy siebie z twarzą murzyna. Jak to powiedzieć …siebie i jego, ale on, to właściwie rysy twarzy Zlikiego, no, chchchoodzi tu, kurwa, o kolor. Kuurwa!!! Powiedziałem to. No to już teraz wiecie … Zliki popłakał się.
Siedział w fotelu i płakał. Nie mógł sobie wybaczyć, że nienawidzi teraz siebie, to znaczy wiadomo, chodzi o kolor, kuurwa, nie dam rady tego opowiadać! Siebie w zasadzie nawet lubił do dziś, ale jakoś od teraz nie może siebie tolerować, być ze sobą w takim stanie, jak? „Yyy, to normalne” - tłumaczył sobie – „że ta zmiana nastąpiła bez mojej wiedzy, dlatego nie lubię takiej formy mnie. Do koloru nic nie mam, nie jestem jakimś tam wieśniakiem, ale nie takiej zmiany oczekiwałem.”
Znów zamarł. „Fak!” Złapał się za krocze, szybko wstał i zdjął majtki. Spojrzał w dół, wielka nadzieja rysująca się na twarzy wyróżniała go wyraźnie wśród tanich obrazków na ścianie i głupich tytułów książek na półce, spoglądał, gapił się, myślał. „Nie, to powinno objąć, ta zmiana, całego mnie, a nie tak tylko kurwa, samą tapetę, same drzwi wejściowe, sam dach, eee!” – Krzyknął. Wpadł na pomysł i pobiegł do komputera. Tu folder taki a taki. O, jest, teraz może. I PLAY. Kwiczenie, gimnastyka cała. Znów patrzy na siebie, na dół. To samo. Teraz widzi jak ona się rozbiera gustownie, to znaczy Zlikiemu się ona i to podoba i … i nic, dalej bez zmiany. Ooo, pomyślał o czymś i zaraz usiadł na dużym biurowym fotelu przed komputerem. „Nadal mi się ona podoba, jak dobrze. Dobrze. Trudno, jak już ktoś, coś miało mnie zmienić, to z wielu różnych odmian, niech będzie kolor. Uuff, dobrze, że ona mi się nadal podoba.”
Nagle zbystrzał. Podbiegł do lustra, tak dalej czarną ma twarz. Zaczął chodzić po domu i zaglądać w kąty, rogi pomieszczeń, ich ścian, nasłuchiwał, może jakiegoś szumu, mówił coś pod nosem. Przygiął się żyrandolowi, przygiął się lampce, półkom z książkami kilkoma. Szumu nie słychać, nic nie widać. „Ale ktoś tu mi zagląda chyba” – powiedział głośno. Powiedział to tak, że usłyszałem jego słowa jak nigdy dotąd. Z taką rozpaczą, z taką bezradnością, że przeszył mnie ból jego samogwałtów. Ból zamkniętych oczu, które w ciemności widzą żonę byłą.
Przestraszyłem się. Zacząłem ostrożniej dotykać klawiatury laptopa, który się kurwa psuje, bo się połaszczyłem na taniznę. A Zliki nadal węszył. Momentami wydawało mi się, że już coś kuma, kojarzy czyli. Zamarłem.
Zawiesiłem się. Ręce, palce w powietrzu. Zliki też stanął. Wisieliśmy. Wisieliśmy w bezruchu.
Odwiesiłem się i Zliki też zaczął chodzić. Ale już spokojnie, taki wyspany, wypoczęty. Wolnym krokiem, już bez podejrzeń wszedł do łazienki, spojrzał w lustro, „ o biały jestem”. Umył się, ubrał i usiadł do komputera. Coś pisał, wpisywał coś na fejsie, wklejał jakieś swoje głupoty, coś z you tube, np. takie coś: http://www.youtube.com/watch?v=l1LCsQkVh1I
Albo: http://www.wiocha.pl/126420,Pocaluj_zabke_w
Zjadł zupkę chińską, potem makaron świderki z jajkiem. Na kolację chleb z masłem i herbata. Kilka papierosów. Dwa piwa. Trzy ostatnie w paczce słone paluszki, kawałek folii odgryzionej z małej torebki z przyprawami vifon.
I tak mu zleciał dzień.

http://www.wiocha.pl/81918,Wszyscy_chcemy_wygladac_jak_on
http://www.wiocha.pl/97869,Watrobka
http://www.wiocha.pl/93464,Kubelkowe_Fotele_w_Astrze

sobota, 23 lipca 2011

III edycja Gorzowskiego Festiwalu Poetyckiego WARTAL

(25-28.08.2011) – rozkład jazdy

Czwartek 25.08 – przyjazd Jury/prowadzących warsztaty (Joanna Mueller oraz Roman Honet) i Uczestników, zakwaterowanie Jury w Bibliotece, Uczestnicy w De-Sancie (akademik, ul. Piłsudskiego);

Piątek 26.08 (MCK) – Uczestnicy Festiwalu:
- śniadanie – 9.00 – 9.45;
- otwarcie, powitanie, prezentacja Gości/Jury 10.00 – 10.30;

PRACA W GRUPACH:
- GRUPA I: Pola minowe; czego należy unikać w pisaniu poezji;
- GRUPA II: Wehikuły poetyckie; czym warto się wspierać w pisaniu poezji;
- GRUPA III: Dykcja i emisja głosu.
- obiad – 15.15 – 15.45;

- Turniej Jednego Wiersza – 16.00 – 19.00;
· I miejsce – 300 zł i statuetka Wartala (kilkukilogramowa, z brązu, piękniejszej nie ma na całym świecie);
· II miejsce – 200 zł;
· III miejsce – 100 zł;
- kolacja – 19.00 – 19.45;
- koncert, plac przed MCK lub sala widowiskowa (w zależności od pogody) – 20.00 – do końca.

Mieszkańcy Miasta
POEZJA NA SZYNACH (12.00 – 16.00) – specjalny tramwaj, kursujący po wszystkich liniach w mieście, w którym adepci aktorstwa będą czytać wiersze znanych i uznanych;
WIERSZE ZA GROSIK (12.00 – 18.00) – kiermasz poetycki w „Bimbie”, koło Empik-u, gdzie za symboliczną złotówkę będzie można zakupić tomiki poetyckie;
OKNO NA POEZJĘ – Klub Lamus – projekcja tekstów poetyckich z okien kamienicy, w której mieści się Lamus (teksty widoczne z ulicy).

Sobota 27.08 (MCK) – Uczestnicy Festiwalu:
- śniadanie – 9.00 – 9.45;
- Poezjo, poezjo, cóżeś ty za Pani?; próba zdefiniowania, czym dla nas samych jest poezja, pisanie, jak wiersz łączy się z życiem (lub z nim rozłącza), co to znaczy być poetą;
- Slam; zjawisko, zasady, trendy, techniki pisania i czytania tekstów;
- Tygrys Europy:; Pisma literackie w Polsce. Rys historyczny.

Obecna sytuacja pism literackich. Ważniejsze debaty i debiuty na łamach pism. Jak i gdzie powstają pisma literackie? Przykładowa struktura pisma literackiego (na konkretnych przykładach). Pismo jako głos pokolenia/formacji. Pismo literackie jako instytucja. Jak zmiany edytorskie na rynku wydawniczym wpływają na wygląd i zawartość pism literackich? Przyszłość pism literackich – internet czy papier?

- obiad 14.15 – 15.00;
- Wiersze nad Wartą – czytanie własnych tekstów autorskich przez Uczestników Festiwalu na nabrzeżu nadwarciańskim – 15.30 – 17.00;
- „Zeszyty Poetyckie”, prezentacja Autorów – MCK – 17.30 – 19.00;
- kolacja – 19.10 – 19.40;
- Slam Poetycki, klub Magnat (tylko dla dorosłych!) – 20.00 – do końca
· I miejsce – 300 zł i statuetka Wartala (kilkukilogramowa, z brązu, piękniejszej nie ma na całym świecie);
· II miejsce – 200 zł;
· III miejsce – 100 zł.

Mieszkańcy Miasta
OKNO NA POEZJĘ – Klub Lamus – projekcja tekstów poetyckich z okien kamienicy, w której mieści się Lamus (teksty widoczne z ulicy);
POEZJA ZA GROSIK – stoisko z tomikami poezji, usytuowane przy „Bimbie” (obok dawnego Arsenału); tomiki sprzedawane mieszkańcom Gorzowa za symboliczną złotówkę. Stoisko czynne w godzinach 13.00 – 19.00.
WIERSZE NAD WARTĄ – czytanie tekstów autorskich przez Uczestników Festiwalu na nabrzeżu nadwarciańskim – 15.30 – 17.00.

Niedziela 28.08 (MCK) – Uczestnicy Festiwalu:
- śniadanie – 9.00 – 9.45;
- podsumowanie Festiwalu, wspólne zdjęcie;
- pożegnanie, wyjazd do miejsc zamieszkania.

* * *

Zakwaterowanie Uczestników Festiwalu – akademik De-Sant, w cenie +/- 25 zł/dobę. Wyżywienie w MCK, w cenie +/- 10 zł/dzień. Łączny koszt wynosi zatem około 100 zł za 3 noclegi i trzy dni wyżywienia, nieraz w domu trzydniowe życie kosztuje więcej ;) Serdecznie zapraszam chętnych z całego kraju, jednocześnie proszę potwierdzić przyjazd mailowo, na adres: loboszary@wp.pl

Akademik zarezerwowany od czwartku (25.08) do niedzieli (28.08)

niedziela, 17 lipca 2011

Dariusz Muszer, "Jestem chłop"

Być może też znów czytaliście Dariusza Muszera. Nie będziemy rozmawiać o tym czy ktoś go zna, czy nie. To rozpoznawalny poeta. Dziś po raz kolejny czytam jego realistyczne wiersze, w których postacie występujące wydają się być znajome. Świat w tomie „Jestem chłop Dariusza Muszera, podobnie do innych światów jego autorstwa „bliski jest krwiobiegu”. Czuję się odświeżony, spotykam wreszcie w poezji ludzi, można się z nimi identyfikować. Prawda tak bezpośrednio podana kogoś kto pierwszy raz spotyka się z nią w słowie drukowanym może zniesmaczyć. Cóż, ona jest jak wino, musi dojrzewać, by ją docenić.
Dla przypomnienia:





WIĘZIEŃ NR 7743

wylała mi
dwa ostatnie piwa do zlewu,
toteż nie mogłem się powstrzymać.

Była za gruba,
nie chciała przejść przez rury,
za piwem.

Zmniejszyłem ją,
ale też to nic
nie dało.

I teraz za to piwo siedzę.
A ona, w kawałkach,
tuła się po różnych śmietnikach.



DZIECIORÓB

Zostanie po mnie
szczęk pustych butelek
i płacz dzieci.

Jak nie piłem, to robiłem dzieci.
Jak nie robiłem dzieci, to piłem.
Czasami obie rzeczy jednocześnie.

Tylko raz zastanowiłem się,
czy nie warto byłoby spróbować
robić coś innego.

Ożeniłem się.
Wyszła mi z tego
cysterna wódki i trójka dzieci.

Zostanie po mnie
szczęk pustych butelek,
rozpacz matek i płacz dzieci.



Dariusz Muszer, "Jestem chłop", Wydawnictwo 13 Muz, Szczecin 2004

środa, 13 lipca 2011

Roman Bromboszcz, "digital. prayer"

… dlatego idealizacja obiektu tu nie występuje.
Poeci idealizują np. kobiety, które mogą okazać się tego niegodne, np.: pierdzą w miejscach publicznych, kradną pieniądze w spółce z innym mężczyzną, nie z poetą, oddają się za korzyści materialne.
Gwiazdy jako ciała niebieskie, jako takie już nie istnieją. Dociera do nas już tylko ich światło, które nie jest pozbawione znaczenia, skoro ludzie na nie patrzą, zachwycą się nimi, gwiazdy to paliwo dla wyobraźni wielu poetów, muzyków, malarzy.
Nie wiem czy to głupie, czy mądre; płytkie czy głębokie, jak wyrokowały dziewczyny w liceum. To fakt, że duży wpływ mają na nas rzeczy, których już nie ma, ale są dostępne dla zmysłów (jak gwiazdy) albo nigdy nie było w pewnym sensie, powiedzmy dla zmysłów (jak Bóg) lub jeszcze są, nawet nie tylko dostępne dla zmysłów, są nadal fizycznie, materialnie, nie spełniają jednak warunków (jak dziewczyny z liceum).
Po drugie lubimy idealizować wybrane tylko obiekty. Na przykład ćwierć świniaka. Kupują ludzie ćwierć świni od chłopa albo z ubojni i taką ćwierć wynoszą ponad przeciętność, która leży świeża w lodówce u rzeźnika, dobrze pokrojona. Wszystko dlatego, że „taniej wychodzi”. Ponadto ćwierć można samemu pokroić i umieścić w swojej zamrażalce. Po co kupować świeże w sklepie, po co wychodzić z domu? Ćwierć świni we własnej zamrażalce, zamrożona na kość nie jest świeża, ale tak ukonstytuowana w „mojestwie”, że w swoich oczach zaczynamy uchodzić za operatywnych, sprytnych, przedsiębiorczych. Wcinamy zatem tę słoninę, która otacza ćwierć i po latach na skutek siedzącego trybu życia i nerwów w pracy wydajemy pieniądze na lekarzy i tabletki (lekarze nie są tani jak ćwierć świni), by zlikwidować skutki okalającej ćwierć słoniny. Tak, poezja jest wszędzie.
Książkę „Digital. Prayer” Romana Bromboszcza opublikowaną w roku 2008 przez Staromiejski Dom Kultury w Warszawie jako drugą pozycję z serii Wakat Kwadrat czyta się dobrze, jeśli czcionka jest komunikatywna, jeśli do czcionki człowiek się przyzwyczai. Pewnie nie wiecie, o co mi chodzi? Kupcie książkę. Do tego możemy pomyśleć, że autorowi chodzi o coś wielkiego: „sierść ziemi usypia elektryczne ulice” albo inny cytat: „ Źfąsw bąhłę, Święs rsaśńem, sal zuf, szyn żązjęo” – to z wiersza „Nieprawdopodobny rozwój języka polskiego. 
Zawsze można powiedzieć, że to nieprawdopodobnie oryginalne, odważne. Lepiej brzmi niż powiedzieć, że to nieprawdopodobnie debilne, głupie, niepotrzebne.
Rafał zapytał na GG, po co czytać poezję? Zamykam książkę i was pytam o to samo. Odpowiedzi w komentarzach przyjmowane będą.
Tymczasem przeczytam wiersz, który czasem opuszcza tom „Digital. Prayer" i jeździ ze mną samochodem.

NEONOWE IEŻE

Na grzbietach lwic do wodopoju
ciągnęły kiedyś karawany

I można było wygrać w kości
otwarte ramiona ocienionych miejsc.

Ale teraz stał się nieprzejezdny, wrogi
żołnierze potrzeb wtargnęli do naszych

domów. Pod przymusem światła
zainstalowano ekrany. Anonimowy dar

władcy. I stanęły wieże niedosytepnych
zamków: Volkswagen, Sony, T.P.s.a…


Roman Bromboszcz, ur. 1976 r. poeta tekstowy, wizualny i dźwiękowy. Autor sztuki internetowej pedagog wykładający m in. o problemach kultury i o nowych mediach. Digital.prayer to pierwsza oficjalna książka Bromboszcza.

Wizualny, dźwiękowy. Proszę:








Roman Bromboszcz, „Digital. Prayer”, Staromiejski Dom Koltury, Warszawa 2008

poniedziałek, 11 lipca 2011

Piotr Mierzwa, "Gościnne morze".

Niektórzy podczas urlopu zwiedzają nowe miasta, zabytki. Chodzą po ulicach miast i wzruszają się na widok fontann, starych murów. Wiedzą, że po powrocie będą mieli co opowiadać znajomym, rodzinie. Stojąc przy muzeum widzą siebie brylujących wokół stołu. Wszyscy ich słuchają. Oni zaś wyrokują, które miejsca są warte obejrzenia, jakie lepiej omijać. Oni nie ominęli niczego, bo oni wolą sami przekonać się, a my musimy im uwierzyć, dać tego znak potakiwaniem, robieniem dziubka wraz z wiernym spojrzeniem.
Bywalcy piwnicy nie byli jeszcze na urlopie, bo albo im się nie należy albo już na nim są i siedzą na nim, po prostu siedzą. Siedzieć, tak po prostu siedzieć jest niezdrowo, więc grzebie się tu po tych workach, kartonach, między słoikami, starymi butami, które może jeszcze się przydadzą. I wyjmuje się książki i patrzy na okładki i czyta w środku, i stęka się, że dlaczego ktoś to wydał, wiadomo, narzekać lubimy bardzo a jeszcze bardziej wmawiać sobie, że my zrobilibyśmy to lepiej, ale źli ludzie nie dali nam szansy, ktoś nas oszukał – zapewne Żydzi albo pedały są przeciwko nam, prywaciarze jacyś i cinkciarze. A jak już okaże się, że Żyda nie ma w pobliżu, pedałów też wycięło w pień i cinkciarzy, karciarzy, prywaciarzy, to jeszcze ruskie zostają albo zasrany tefałen.
Uspokojeni wersją, że to spisek ruskich z Żydami i tefałenem nie pozwolił nam osiągnąć sukcesu poetyckiego, czytamy książkę opublikowaną przez STUDUIM w roku 2005 pt. „Gościnne morze” Piotra Mierzwy. Nie lubię się znęcać, wiem też, że dobrzy poeci potrafią strefić książkę, dobrać do niej teksty, które można czytać podczas imprezy jako jakieś jaja, dlatego nie będę się rozpisywał, zwracał uwagi na śmieszne frazy, zwrotki, które w tej książce pełnią rolę, jaką pełniły aktorki w filmie „Och Karol 2”, czyli jedynie wyglądają, pokazują się, roli nie mają żadnej. Jedynie amant – tu Piotr Mierzwa, stara się jeszcze coś zagrać, jeszcze dodać gest. I wychodzi „Och Karol 2”, przepraszam „Gościnne morze” z wierszami jak ten:

ZIARNO ŚLEPEJ

Dam ci owoc kolendry
Żebyś mógł go zgnieść
Jak moje sowie serce.

Tak … nie wiem co kryje się pod metaforą „sowie serce”, dlatego nie rozumiem wiersza. Książka wydana sześć lat temu jest zapowiedzią tego, co publikuje się dziś bardzo często. Myślę o wierszach, które pokazują wyssane z palca obrazy, próbują zaskoczyć skojarzeniami. Są abstrakcyjne, nie mogę ich umieścić nigdzie, nie mam punktu zaczepienia, tym samym są mi niepotrzebne. Jedynie jako zabawę mogę je potraktować, jako chwilowe wrażenie. Zresztą, redaktorem tomu jest Roman Honet znany z budowania sugestywnych obrazów, których zadaniem jest je odczuwać.

PARAFONIA

Szczelina krąży miarowo na twarzy
popołudnia, wysuwam z kieszeni rzeźbione
lusterko. A powiadają, że najkrótszą
drogą jest prosta łącząca dwa punkty, ale
to okrąg najpiękniej spaja.

Podstawy geometrii ani strzępy dźwięku
nie zastąpią pojęcia niewidzialnej ręki, która
wisi nad głową, błogosławiąc albo dzierżąc
topór, na jedno wyjdzie: kiedyś jeszcze ją
pogłaska. Czego pragnę najbardziej: ostrza
(dłoni), przenikliwego łaskotania.

Sami słyszymy, że „szczelina krąży miarowo” widzimy, że południe ma twarz. To można oczywiście łatwo wyśmiać, ironizować sobie w tym miejscu. Fakt jest taki, że w wierszach tych dużo jest mielenia słów, ale to powiększa jednak przestrzeń. Może nie jest mi ona potrzebna, może widzę ją tylko przez szybę, ale widzę.
„Motylowi, który rozchyla pyszczek kwiatu,
Powiedziałem to, co chciałem wiedzieć.”

To jednak już za wiele dla mnie. Kończę czytanie, nie zrażam do sięgnięcia po książkę Mierzwy, ale radzę zapiąć pasy.


Piotr Mierzwa, „Gościnne morze”, Biblioteka Studium, 2005

czwartek, 7 lipca 2011

Zliki Pit nie może pisać, cz. 2



Zliki obudził się wyjątkowo wcześnie. Całą noc kręcił się, chodził do łazienki, do lodówki, podchodził do okna. Około 5 rano przysnął i przyśnił mu się wiersz. Wiersz był bardzo długi, zapisany na kartonie. Karton zaplamiony wierszem, duży karton po lodówce. Przebudził się gwałtownie ze strachu przed płomieniami zbliżającymi się do kartonu. Siedział na łóżku i próbował odwzorować w pamięci chociaż jedno słowo pochodzące z wiersza. Jaki to ból wiedzieć, że przyśniło się człowiekowi coś genialnego – tak czuł – i nie móc sobie przypomnieć ani jednego elementu tego genialnego tworu. Żeby chociaż jedno słowo! Ono dałoby mu kierunek, podwaliny, bazę. Drżącymi rękami wybrał numer w swojej Nokii i zadzwonił do przyjaciela, który zajmował się prozą. Pisał opowiadania, opublikował nawet książkę, co prawda własnym sumptem, ale cała rodzina od tej pory odnosiła się do niego z szacunkiem, mimo że nie mógł skończyć żadnej dobrej szkoły wyższej, a co było ambicją świadomych ale nieedukowanych rodziców.
Zliki opowiedział mu swój sen. Jehuda słuchał go z wyższością w stękaniu, mlaskaniu, tym odwiecznym „no wiesz”, „aha”, „niemożliwe”.
- Zliki, chyba za dużo znowu wypiłeś? – zapytał głośno, tak by słyszała go żona, by trafiło do niej, że on Jehuda Poszla Pig nie pije. – Może powinieneś poszukać sobie pracy – dodał, chociaż to nie miało związku ze snem o wierszu na kartonie, ale dodał, by dotarło po raz kolejny do jego żony, że on Jehuda Poszla Pig pracuje w dużej firmie, w której wykorzystuje znajomość języka niemieckiego.
- Dzięki stary za radę – podziękował staremu kumplowi i przerwał połączenie za 30gr w ofercie Tak Tak Hot.
Ubrał się, ugryzł trochę makaronu z zupki chińskiej i wybiegł z mieszkania. Wsiadł do autobusu nie patrząc jaki to numer, wsiadł na oślep i usiadł zaraz po skasowaniu biletu. Za nim głośno rozmawiały dziewczęta opięte w spodnie jak z gumy. Dziewczęta niezwykle atrakcyjne, budzące instynkt, budzące zew. Ach, żeby takie dziewczyny trzy od razu, pomyślał Zliki. Pieprzyć żonkę Jehudy, te dziewczyny to jest szał! A one rozmawiały: „Dziwnie się ubrała tamta”, Dziwny ten profesor”, „dziwne foty ma Marzena”, „dziwne imię Anatol”, „dziwne są języki”, „dziwne zachowanie”, „dziwny jakiś”, dziwna pogoda”
Zliki się dziwnie poczuł. Poprawił się jednak i poczuł, że się wkurwił. Adolf Hitler, pomyślał Zliki, pewnie też pewnego dnia miał już dosyć dziwności. Wszystko wokół wydawało mu się dziwne: dziwny kryzys, dziwne piwo, dziwne Alpy, dziwna ta Bawaria, dziwne ludzie malują obrazy, dziwni Żydzi chodzą po mieście, dziwnie piją herbatę, dziwny twarożek w miseczce na śniadanie, dziwne okopy podczas I wojny światowej, dziwne ograniczenia w zbrojeniach, dziwnie bez wąsów. I postanowił znieść ograniczenia w zbrojeniach, znieść dziwnych Żydów chodzących po mieście, Alpy upiększyć swastyką, upiększyć Bawarię swastyką, oddziwnić piwo, znieść dziwny kryzys, twarożek i inne dziwne rzeczy. Kiedy już ziemia zapłonęła i łzy polały się strumieniami przestało być dziwnie, zrobiło się konkretnie. strasznie.
Panienki nadal dziwiły się dziwnym rzeczom. Zliki myślał tylko o ich ciałach. Wyobrażał sobie pośladki odbijające się od jego brzucha podczas ferowania wyroku do środka czy na plecy. O ich piersiach, które napinały kolorowe koszulki z napisem boys albo girl, albo córeczka tatusia. Wiedział, że dziś już nic nie napisze. Do końca dnia będą go prześladowały demony seksu. Tylko te opięte gumowymi spodniami pośladki studentek mogą zapłodnić jego wysuszony talent poetycki. Może rzeczywiście powinien poszukać pracy? Tam znalazłby jakąś żywą kobietę, żywe pośladki. Zresztą wystarczą cycki i dupcia, pomyślał. No tak, ale te dodatki do kobiety, zawsze są z kobietą. A niechby było i tak. Jak szaleć to szaleć. Do pracy jednak zraził się śmiertelnie pracując kilka lat temu w szkole podstawowej. Musiał wypełniać dziennik, stawiać oceny, wchodzić w konflikty z uczniami, rozmawiać z uczniami, wysłuchiwać ich mądrości. Oni wszystko wiedzą, pomyślał jak kiedyś. Wszystko, nieuki. Jeszcze cyca matki się trzymał a już wiedział, że ortografia mu nie będzie potrzebna, bo są komputery. Czytanie nie jest potrzebne, bo w pracy o to nikt nie pyta, z czytania nie wyrasta fachowiec, powiedział mu kiedyś człowiek lat 12. A Zliki nie potrafił znaleźć argumentów, prawie się z nimi zgadzał, co to znaczy prawie? No, właśnie. Zdawało mu się, że wszystko robi prawie. Na prawie, ale zaledwie prawie. Żyje tylko prawie. Niczego się nie uczy, cofa się w rozwoju. Uczniowie zaczęli czepiać się go jeszcze bardziej, ponieważ Zliki wymyślił sobie, że nie będzie ich dręczył, że będzie w porządku, że odpuści im trochę, nie będą codziennie odrabiać prac domowych, nie będzie codziennie robił sprawdzianów, odpytywań. Jak sobie dziewczyna oglądała twarz w lusterku, nie miał pretensji, niech ma, może na przerwie umówiła się z kimś? Zliki rozumiał ich problemy, wiedział, że miłość w takim wieku niczym nie różni się od dramatów ludzi dorosłych. Mogli się napić podczas lekcji, zjeść delikatny posiłek. Panowała atmosfera wzajemnego zrozumienia. Niedługo jednak. W końcu pojawili się tacy, co zawsze byli prowadzeni na smyczy, traktowani jak psy i myśleli, że tak ma być. Nie pasowało im to, ale inaczej nie chcieli, wychowani do niewolnictwa. I powiedzieli do siebie w myślach, co potem ciałem się stało. „A co to za kurwa jebana, będzie się tu wymądrzała? To mięczak, czwórkę tylko wstawił. To pizda w korach, chuj niemyty. Niech spierdala.
Zliki zwolnił się za porozumieniem stron. Stał teraz na przystanku zwolniony i wolny od szykan. Napis na jego koszulce głosił: Oszczędzaj wodę, pij piwo. Była godzina 7.55. Żadnego pomysłu na wiersz. Nie poznawał części miasta, w której się znajdował. Mieszka w nim od roku. Swoje miasto zdradził, wyjechał, uciekł. Nie potrafił w nim dać sobie rady. Teraz znów nie wie dokąd iść.

niedziela, 3 lipca 2011

Justyna Fruzińska, "Wiesz dobrze czego się boimy"

Trzeci dzień lipca. Wakacje rozpędzają się na dobre. Urlopy, korki, duchota w autach, kolejki przy kasach biletowych wszelkiej maści. Ja jeszcze poczekam. Mój pociąg jeszcze nie ruszył. Pociąg moich kolegów też jeszcze stoi w zajezdni zepsuty. Mechanicy pewnie już na urlopach. Tylko moi kumple nadal pracują, lugają Aż pot po jajach leci i Czekaja na wypłatę, która ma jedną brzydką cechę, jakiej nie lubimy również w ludziach – strasznie jest niepunktualna, spóźnia się okropnie co miesiąc.
Stąd sam siedzę w piwnicy i nie mam nic do roboty. Dlatego czytam. Kolegom głupio jest wyjść bez grosza, poza tym jutro do roboty, a nie mają ochoty na słodkie pierdzenie przy wodzie mineralnej, nie te charaktery. Siedzę znowu sam i grzebię w workach z książkami. Przewracam kartony do góry nogami. Ile tego wychodzi, panowie i panie. A wiedzieć nam trzeba, że rodzą się kolejni publikacji spragnieni. Jednemu takiemu napisałem parę miesięcy temu, że nie bardzo się czyta jego propozycję. Nikt nie przyjmuje, bo może tytuł za długi, zbyt licealny? Niby proza całkiem, całkiem, ale jakoś pretensjonalnie to napisane, jakby licealistka pamiętnik otworzyła. Jest takie słowo WKURWIŁ SIĘ. Tak, to słowo najlepiej oddaje jego emocje po moim gadaniu. Nigdy więcej mordy nie otworzę Na temat książki kolegi. Dobrze, że to nie poeta, bo mógłbym zostać wyzwany na pojedynek!
Dziś otworzyłem książkę Justyny Fruzińskiej „Wiesz dobrze czego się boimy”, która ukazała się nakładem Stowarzyszenia Literackiego im. K.K. Baczyńskiego w Łodzi. Nic nie wiem o autorce, w Internecie tym współczesnym donosicielu też niewiele. Nie obrzydziłem sobie czasu tym tomikiem poetyckim. Czyta się całkiem nieźle. Dawno nie czytałem czegoś, co byłoby tak świeże. Poetka pisze tak, jakby chciała powiedzieć, że w jej życiu nie ma miejsca dla kalkulacji, i ta zasada dominuje w konstruowaniu wierszy. Stąd rzeczywiście możemy poznać wrażliwość, naturalną dykcję Joanny Fruzińskiej. Mnie to wystarczy, nawet jeśli poetka nie rozbija się autami po Gdyniach, Politykach, Nikach, Kościelskich, co tam jeszcze jest? Dobrze, że Łódź ma na swoim pokładzie miejsce również dla świeżyny.
Coś więcej? Te wiersze zdają się być walką o siebie. Ale bez drastycznych ciosów. To raczej dialog ze sobą i przede wszystkim, jak rozumiem, z bogiem. Boga tu pełno. Raz jest systemem, wymysłem człowieka, raz ostatnią instancją, do której zwraca się człowiek. Prawda, pierwsze nie wyklucza drugiego.

„Boga wymyślił system
żeby nas uciskać
żeby mnie uciskać szczególnie
pod lewym żebrem
tą częścią Adama
której nie muszę pragnąć”

Bóg to również lęk przed śmiercią, który nie opuszcza nikogo łącznie z papieżem (s. 33). To jest tak oczywiste, że tylko poezja, brzmienie słów może się bronić. I właśnie dla naturalności, o której wspomniałem spędziłem jakiś czas z tą książką.
Każdy wiersz koresponduje z religią, jej rekwizytami. Nawet pobyt w taksówce dał powód do napisania wiersza odnoszącego się do wiary.
Szkoda tylko (myślę czasem), że temat nie doczekał się bardziej przemyślanego języka. Fruzińska pisze w piżamie zaraz po przebudzeniu. Czasem w pociągu, tramwaju. Być może ma w torebce mały zestaw poetki: notes i ołówek. I dobrze. W końcu jednak nie zawsze muszę czytać hardcorowe wiersze.
Wyszła Książka, którą czyta się lekko, mimo że dotyka ciężkich, ostatecznych problemów. Mało tego, myślę, że autorka bardziej przeżyła te wiersze niż czytelnik.
Nie jest to poezja dla miłośników gier słownych, pokrętnej składni, eksperymentalnego języka. Nie ma tu erupcji, detonacji wyobraźni, ale ona jest. Snuje się jak dym, wchodzi wszędzie, ale pomału. Oszczędna i wyważona poezja. Do strawienia, chociaż słabo przyprawiona. Cóż, taka kuchnia.

***

jestem napiętym mięśniem
mam serce na skórze
chociaż w moich żyłach
sączy się leniwa waleriana
jestem czerwonym neuronem
leżę gotowa do skoku
z odwiedzionym kurkiem
kurczę się i rozkurczam
widzę w ciemności sen
nie przychodzi każe się prosić
kapryśny jak dziecko
chrapanie sąsiada budzi
moją zazdrość


łóżko

człowiek rodzi się w łóżko

kołyska uczy go znosić morską chorobę
i przeciwności losu

w łóżku poznaje
ciągle od nowa ten sam smak
bycia podwójnego
mieszanki ja-obcy

w łóżku ufa
oddając co wieczór duszę Bogu
na przechowanie
i modli się o przebudzenie

w łóżku woła księdza
i drżącą dłonią chwyta jego tłustą dłoń
przesypuje w ręku różaniec
i ramy łóżka trzyma się kurczowo
gdy wzywa go niebyt
daremnie

***

mamy trudny związek
obecnie jesteśmy na etapie
udawanej namiętności

nie rozmawiamy ze sobą
nie patrzymy
nie uśmiechamy się

ja Go nie wołam
On mnie nie woła
udajemy, że tak jest dobrze
ale kiedyś pewnie przestaniemy
padając na kolana
będziemy płakać
i przysięgać wieczną miłość



Justyna Fruzińska, Wiesz dobrze czego się boimy", Stowarzyszenie Literackie im K.K. Baczyńskiego, Łódź 2008 

piątek, 1 lipca 2011

Poeta uciekł poezji. Piotr Makowski "Soundtrack"

Nowa, druga książka Piotra Makowskiego niedawno ujrzała światło dzienne. Tomik jest laureatem w konkursie im. Tymoteusza Karpowicza. Znam Makowskiego z pierwszej książki opublikowanej kilka lat temu, obiecującej. 
Dziś gapię się w wiersze/niewiersze Makowskiego i nie wiem, co myśleć. Poeta uciekł poezji. Na tyle daleko odbił się od wersyfikacji w tradycyjnym jej pojęciu, że prawie wchodzi na groźne tereny prozy.
Cała książka to natrętne analizowanie każdego kroku, kolejnego kadru zarejestrowanego okiem. Dużo tu odniesień do kultury popularnej – również do muzyki. A jednak jest tu cicho jak w opuszczonej piwnicy. Czuć tylko dym papierosowy i zaduch po piwnym oddechu.
Stąd trudno umiejscowić tą poetycką narrację na półce pt. „Współczesna kultura niklowanych kuchni” albo „Tipsy i solar” albo „Pop and hause” albo porn and sweet” albo … To raczej nowa półka jeszcze niezamocowana. Jak ją nazwać? „Melancholy and nerw”? Aktorka Tori Black podpowiada, że pasuje tytuł „Sweet and dirt” i mruga do mnie okiem, przysypując mnie swoimi rzęsami. Mniejsza jednak o nazywanie.
Czytając „Soundtrack” miałem wrażenie, że obcuję z bohaterem żyjącym u progu obłędu, wykończenia nerwowego. Stan obłędu, w którym skupia się na swoich natręctwach, fobiach, dokładnie je spisując. Być może w tych opisach można szukać źródeł choroby? Notatki bohatera lirycznego pogłębiają jego chorobę. Notując każdy swój krok, kolejne spostrzeżenie zapada się w sobie coraz głębiej. Jednocześnie zyskuje to, że zawłaszcza tylko dla siebie minione już obrazy.
Makowski odrzuca rzeczywistość, ale nie w sposób, do którego przyzwyczaili mnie poeci. Nie kopie jej. On ją oswaja, by na koniec podać trutkę. Odrzucić, skrzywdzić już oswojoną.
Wiele wierszy, książek mi się zwyczajnie podoba. Książka Piotra Makowskiego cieszy mnie, ponieważ wreszcie czytam coś zupełnie odmiennego. Ta książka to bardzo ryzykowna gra, w której autor miejscami wystawia pióro w rejony grafomanii szybko jej uciekając ze śmiechem, że tak ją nabrał, że już myślała, że go dopadła. Zresztą, tu wszystko zdaje się być grą. Grą bohatera lirycznego z autorem, z czytelnikiem, z samym sobą, ze słowem.
Dużo w tym pomyśle na książkę pogardy dla wierszy, dla wersyfikacji w tradycyjnym jej pojęciu. Druga strona medalu świeci jednak nobilitacją wierszy, że to dalekie od porno biznesu – jeśli napisane z talentem.
Cieszy też Charles Bukowski, bo sam spotkałem się z nim niejednokrotnie siedząc w ubikacji i próbując napisać wiersz z nim w roli głównej. Bronson jak nikt inny ze splówmanów jest liryczny jak kapusta kiszona o poranku w japońskiej miseczce.
Być może nie zawsze wiadomo o co mi chodzi, kiedy piszę o nowej książce Makowskiego. Dowiecie się czytając ją. A byłoby uważam nieporozumieniem nie poznać tych tekstów. Uważam, że szanujący się szklarz powinien. Szanujący się nauczyciel, zdun, hodowca rybek akwariowych, menedżer i inni też powinni.



11.
Nockę musicie zarwać, mówi zawsze szef. W każdej porządnej organizacji,
w każdej szanującej się firmie, zarywa się nocki. W domu biorę
sobie piwo, długopis, swoje ksero i siadam w fotelu. Na brzuchu kładę
sobie kota. Nie mogę oglądać telewizji, bo pomieszałyby mi się twarze.
Jest zakaz. Zakazy się szanuje. Wiem to z jakiejś książki, kiedy jeszcze
czytałem książki. Kiedy jeszcze mogłem. Bo teraz nie, teraz wyobraźnia
nie może działać, zatarłyby się twarze.
12.
Studenci, te chuje, nie ustępują miejsc. Taki wniosek zapisałem wczoraj
w raporcie.
13.
Będę musiał wniosek zmienić. Dzisiaj zgromadziłem zupełnie inne
dane. Kurde.
14.
Dziewczyna stoi, rękę ma wyciągniętą do góry i musi stać na palcach,
żeby dosięgnąć rury. Na zakrętach traci równowagę. Oblizuję się. Powinienem
jej pomóc. Ale tego nie robię.
15.
Szef coś mówi, a ja potakuję posępnie głową. Jak Kylie w . Ta dziewczyna wyglądała jak Kylie. Ja byłbym idealnym
Nickiem. Takim chropowatym.


17. Mokry klasyk

jesteś pewna, że zabrałaś wszystko?
może powinniśmy usiąść i spróbować spamiętać,
zrobić listę, a później odnajdywać przedmioty
na cudzych półkach, wykreślać poszczególne słowa
i potem być już coraz bliżej, bliżej?
na wszelki wypadek weź coś mojego. łatwiej będzie
wrócić, oddać, a wtedy, przy okazji, może. zrozumieć
mógłbym to wszystko przez jakąś analogię.
żeby nie popaść w niełaskę, all nights reserved.


*
Teraz staram się ze śmieciami wychodzić w nocy. Najpierw obserwuję
podwórze. Przez długi czas nieruchomo sterczę w oknie, staram się
dostrzec nawet minimalny, godny szczura – ruch. Zerkam na zegarek.
Odmierzam kolejne sekundy. W pamięci sporządzam notatki.
W ciągu osiemnastu minut żadnego znaku. Dotrwam do trzydziestu
– mówię do siebie – i: schodzę. Mijają kolejne minuty, napinam
i rozluźniam wszystkie mięśnie. Już decyduję się odejść od okna, wziąć
w rękę worek i zbiec po schodach, przeskakując po trzy stopnie naraz,
kiedy dostrzegam, że coś na dole drgnęło. Notuję w pamięci godzinę.
Zaczynamy od nowa. Jest mi gorąco. Siedzę na parapecie w kurtce
i butach już od dwóch godzin. Kurwa. Nawet nie palę. Boję się, że
z dołu ktoś mógłby dostrzec mój żar. Skupiam wzrok na miejscu,
w którym coś się poruszyło. Próbuję wyodrębnić odpowiednie kształty,
potwierdzić swoje przypuszczenia co do ukrywającego się w najciemniejszym
miejscu placu żula. Niemal go widzę. Jak powoli, żeby nie
wzbudzić niczyjego zainteresowania, zmierza w stronę kontenera,
kładzie stopy na ziemi; najpierw palce, potem reszta – jak złodziej
w kreskówkach.
Nie, to był kot.
No dobra, zmieniam zasady w trakcie gry. Nie wysiedzę tu kolejnych
trzydziestu minut. Brak mi konsekwencji, wiem. Wytrwałości. To się
może na mnie odbić. Zwłaszcza w trakcie egzaminów wstępnych, ale:
siedzieć tu całą noc? Patrzę jeszcze przez chwilę, decyduję się. Otwieram
– zamykam drzwi, jestem już na klatce schodowej, worek w garści,
klucz w zamku, wychodzę na podwórze. Szybkim krokiem podchodzę
do kontenera i już z powrotem, zamykam od środka drzwi i przystawiam
do nich ucho. To jednak mega stresująca czynność.


Piotr Makowski, "Soundtrack", Fundacja na Rzecz Kultury
i Edukacji im. Tymoteusza Karpowicza, Wrocław 2011