czwartek, 29 marca 2012

Konflikt na nowy wiek


Przekrój, numer z 19 marca tego roku, czyli sprzed tygodnia. Przemysław Witkowski osadza w nim artykuł pt. „Trzeba zabić starych poetów”. Być może rzadko czytam tygodniki, mile się zdziwiłem, że w tygodniku o młodych poetach piszą.
Tak, bo artykuł dotyczy młodych poetów: Sczepana Kopyta, Konrada Góry i Tomasza Pułki. Inni wymienieni to” Kira Pietrek, Robert Rybicki, Adam Kaczanowski, Dawid Koteja i Kamila Janiak-poetka i wokalistka zespołu Posing Dirt. Wspomniano jeszcze Bromboszcza.
Autor próbuje nakreślić nam krótką historię konfliktu pokoleń między „starymi” poetami (tu pada nazwisko np. Marcina Świetlickiego, z góry przepraszam pana za mordy wycieranie sobie nazwiskiem). I to jest to, co mnie najbardziej intryguje. Coś mi mianowicie umknęło. Przyznam w końcu, że ja nie zauważyłem żadnego konfliktu pokoleń, a przynajmniej takiego, który byłby artykułowany przez „młodych” lub „starych” a najlepiej przez strony obie. Koniec artykułu to hipoteza, że będzie to „wyrównana walka”. Ja jednak nadal nie wiem kogo z kim?
Czyżby chodziło tylko o tych poetów, o których pisze autor artykułu. Ha, i to jak pisze. Oto charakterystyki: Szczepan Kopyt (nadal pamiętam jego pierwszą książkę), to basista yassowy, wokalista i komunista. He, i tego niby pokolenia Brulionu miałoby się przestraszyć? Dalej idzie Konrad Góra (mocny w obydwu książkach, niech kto gada co chce) to aktywista Food not Bombs, recykler, anarchista. Widzę, wszyscy się boją. I jeszcze Tomasz Pułka – koneser substancji psychoaktywnych i ich piewca. Rzeczywiście rekomendacja! Wszyscy mokre ze strachu gacie w dół.
Szczególnie zbuntowany jest, chyba najmłodszy, Tomasz Pułka. To on na pytanie o Zagajewskiego i Świetlickiego odpowiada, że z trupami się nie zadaje, jak wspomina Witkowski. Tego wystraszyłem się jeszcze bardziej. Nic jednak nie może równać się z tym, co Pułka opowiedział jeszcze. Że kiedyś z Podgórnim miał plan, żeby najeść się makaronu ze szpinakiem i wejść do Jamy Michalika z ciepłą wódką, po czym wypić ją i zrzygać się obficie. Dodam, że liczył na to, że będzie tam siedział Turnau i Zagaj. Jeżeli to prawda (a pewnie Przekrój nie kłamie) to Pułka jest rzeczywiście bardzo bojowy, bo w końcu nikt inny tylko on miał PLAN.
Książki Kopyta i Góry, mnie przynajmniej, przekonują. Poeci Brulionu jeszcze bardziej nadal też. A już na pewno bardziej mnie przekonuje jeden z nich, który na pytanie o swoją osobę odpowiadał, że jest poetą. I tylko tyle/ aż tyle. Słowo „poeta” nadal prowokuje. Pamiętam z kolegą w Suszu też przedstawialiśmy się w ten sposób, kiedy czytaliśmy wiersze przed wejściem do dyskoteki. Widzę to tak, że kolega mój więcej ryzykował i bardziej prowokował czytając wiersze przed dyskoteką, niż Pułka snując plany. Nawet gdyby plan zrealizowano, czym może zagrozić Turnau albo Zagaj? (Zagajewski?).
Kolega mawiał: „Miętka szczapa”.
W żaden konflikt pokoleń nie wierzę. To wymysł, by coś się w mediach zadziało, lans.
A o trupach mówić? Coraz częściej odnoszę wrażenie, że nic nie mamy do zaproponowania.
Przemilczeć.

Poniżej film z youtube, na którym dwóch poetów wspomnianych w artykule: Góra Konrad I Rybicki Robert. Ich książki chyba nadal do kupienia, co waszym obowiązkiem jest zrobić. Książki pozostałych również nabyć należy. I poczytać o nich u mnie można też.


wtorek, 20 marca 2012

Radosław Kobierski, "Drugie ja".


Wtorek – drugi dzień pracy w tym tygodniu. Drugi dzień spotkań z wieloma ludźmi. We wtorki, w przeciwieństwie do poniedziałków, wszystko wydaje się możliwe. Odbiłem się z bloku i biegnę do mety, prowadzę. Jeszcze wiele może się wydarzyć, ale na razie prowadzę, na razie nie jestem nawet spocony. Cieszy poranne słońce i czeka się na wyjście do pracy, do spotkań.
W ręku trzymam jeszcze książę Radosława Kobierskiego „Drugie ja”. Ten zbiór wierszy jest jak autobus pełen ludzi z różnych krajów, różnych wyznań, kultur. Wiersze zamykają się, nie rozumiem ich, są trudne. To oczywiście znak, że poeta stawia przed czytelnikiem wysoką poprzeczkę. To nie są łatwe w odbiorze wiersze, ale nie są złe. Autor „Lacrimosy” po raz kolejny udowadnia, że chociaż jego kuchnia składa się z wielu składników, jest wyszukana, operuje wieloma niespotykanymi przyprawami, to wciąga i smakuje.
Zatrzymałem się przy wierszu „Anna Rozwadowska-Ankiewicz. Photgr. A. Rogorsch. Deutsch-Eylau”. Tak, już tytuł podpowiada, że nie będzie łatwo. Kobierski potrafi zbudować wers, w którym dużo się dzieje, chce się powiedzieć, za dużo, potrafi też nadać tytuł, który mówi tak wiele, że aż nic nie mówi. Mówi tak dużo i tak szybko, że człowiek zaczyna się gubić. Zatrzymałem się przy tym wierszu, bo pojawia się już w tytule miasto przed wojną zwane Eylau, dziś Iława. W wierszu miało nawet swoją rolę miasto Lubawa, w którym mieszkałem w internacie krótki czas. Kobierski przekonał mnie takim patriotycznym chyba pociągnięciem.
I przeczytałem książkę raz jeszcze. I czytał będę, powracał do niej często. Jak do pracy, raz zmęczony, zniechęcony, innym razem pełen zapału, z uśmiechem na twarzy, niczym księgowy koszący trawę na swoim wymarzonym podwórku, przy wymarzonym domku nad rzeką. Wy też będziecie do tej książki powracać, ale nie łudźcie się, że otworzy się ona przed wami, że wynagrodzi za staż. „Drugie ja” Kobierskiego jest książką, która dociera do czytelnika przypadkiem. Musi czytanie tych wierszy zbiec się z wydarzeniem, pomyśleniem, okrzykiem za oknem, pierdnięciem ojca, kaszlem córki, by nagle objawił się ten wiersz.
To trudna poezja, ale na szczęście nie jest wydumana. Co jeszcze? Jeszcze erotyk, który wbija w krzesło „Eurydyka postanawia żyć”. I nie przeczytam go tylko dlatego, że chciałbym abyście zrobili to sami. Tak, trzeba kupić tę książkę, nie liczyć na to, że dobry wujek przeczyta. Są ksiązki, o których trudno pisać, mówić, ale dobrze się je czyta. Nie są w sposób obrzydliwy dosłowne. Taką książką jest „Drugie ja” Radosława Kobierskiego. Polecam ja do kupienia. A nawet jeśli jej nie przeczytanie teraz, to poczeka na was.
Kupujcie książki!
I baterie do zegarków.  Tak rano a już tak późno.



Radosław Kobierski, „Drugie ja”, Wydawnictwo Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej i Centrum Animacji Kultury w Poznaniu, 2011





poniedziałek, 19 marca 2012

Mariusz Sieniewicz, "Spowiedź śpiącej królewny"

Od dziś na półkach nowa książka Mariusza Sieniewicza

"Podróż do kresu nocy",Louis-Ferdinad Celine. W poniedziałek o pracy.

Kilka słów od Ferdinanda Celine'a:

"Przychodzi taki czas, kiedy już całkiem niewielka rzecz może nam sprawić radość, kiedy wystarczy już cokolwiek, co życie zechce nam łaskawie zostawić na pociechę".

"Do każdej cnoty przypisana jest właściwa jej odrażająca literatura".

I dla kolegi Rafała:

"W gruncie rzeczy jedynie odpowiednio zaprezentowana nędza może przynieść pewien dochód, chodzi tu o nędzę przygotowaną przez wyobraźnię".

Nikomu nie trzeba przedstawić Celine'a. Nawet jeśli to w google sobie znajdzie. Mimo że otworzyłem kopertę z nową książką Justyny Bargielskiej, w której już pierwszy wiersz jest zapowiedzią uczty, nadal oswajam się z "Podróżą do kresu nocy." To jedna z niewielu znanych na świecie i cenionych powieści, do której wracam. Tak, mieć książki, do których chce się wracać, to to samo, co mieć człowieka, który nie wkurwia. Mam jedno i drugie.

Poniedziałek nie jest jednak odpowiednim dniem do wypisywania słodkich dykteryjek, zza których wyłania się nuta optymizmu. Poniedziałek to zapowiedź kieratu pracy. I nawet jeśli ktoś czerpie z pracy energię, lubi ją i - jak to się mówi - rozwija się w niej, niech się nie łudzi, że wyjdzie z niej czysty. Praca daje pieniądze, praca deprawuje. Zmusza, byśmy postrzegali ludzi inaczej niż podczas zabawy. Praca to gra, w której jesteśmy raczej rywalami.
Paradoksalnie z moimi uczniami łączy mnie rzecz najważniejsza. Niechęć do szkoły. Oni nie chcą jej, bo żaden młody człowiek nie chce szkoły i nie siedzi w ławce dobrowolnie. Ja do szkoły idę na siłę, ponieważ żaden człowiek nie lubi obowiązku. Spotykamy się, bo oni muszą wpierać system, ja zarobić na życie. Rozumiemy się i nie wchodzimy sobie w drogę, bo łączy nas kierat pracy. Czerpiemy z siebie energię i nie zamęczamy się na lekcjach, bo swój swego nie skrzywdzi.
Najgorsze co można sobie wyobrazić, to sytuacja, w której wchodzę do klasy i udaję, że uwielbiam pracować. Musiałbym ciągle grać, udawać. W końcu coś pęka w człowieku, nawet gbur zacznie się siebie brzydzić i nienawiść do siebie wypluje na innych. Moi uczniowie czują, że ja nie uwielbiam pracować, ale lubię się z nimi spotkać, ciekawi mnie jakie zrobili postępy, i tyle. Swoją drogą ich niechęć do pracy przejawia się brakiem postępów. Moja niechęć do obowiązku nie przejawia się niczym, co najwyżej tym, że bardziej ich rozumiem, a to pomaga nam wszystkim.
Tak doczłapałem do godziny 16.00

"Poezja heroiczna potrafi zawładnąć całkowicie tymi, którzy nie wyruszyli nigdy na wojnę, a jeszcze lepiej działa na tych, którzy najwięcej się na wojnie wzbogacają. I tak ma być."

Cytaty pochodzą z:

Louis-Ferdinand Celine, Podróż do kresu nocy (oryg. Voyage au bout de la nuit)
Przełożył Oskar Hedemann
Świat Literacki, Izabelin 2005

wtorek, 13 marca 2012

"Smak Mazur", Tadeusz Ostojski, Rafał Wolski

Na rynku wydawniczym jak owady mnożą się książki kulinarne prezentujące dania z różnych stron świata; dania wegetariańskie, z makaronu, z wołowiny, z woka itede. Ja mieszkaniec Warmii i Mazur, bardziej zapewne Warmii, tym bardziej bardziej Pojezierza Iławskiego nie miałem skąd pobierać wiedzy na temat kuchni regionu, który przyszło mi zamieszkiwać, do około 2007 roku, kiedy to Tadeusz Ostojski postanowił pochylić się nad tematem. 
Przepisy kulinarne przetłumaczono z przedwojennych książek, o które obecnie juz bardzo trudno. W końcu ludzie zamieszkujący te tereny zostali wysiedleni. Zabrali ze sobą wiele tradycji tego regionu wraz z tradycjami kulinarnymi.
Trudno powiedzieć czy jestem miłośnikiem gotowania. Umiem robić gołąbki i zmierzyłem się z ruskimi pierogami. Sztandarowe danie w moim wykonaniu to gulasz z jakiegoś tam mięsa. Oczywiście jajecznica. Poza tym życia się nie boję i mogę spróbować bawić się kuchnią wietnamską, japońską, marokańską, meksykańską. Wyjdzie jak wyjdzie, szczególnie meksykańską zepsułbym po całej linii. Niemniej "Smak Mazur" to książka, która wpada mi w ręce dość często. Również z powodu wstępu Rafała Wolskiego, który nakreślił trudności jakie spotkamy podczas próby odtworzenia kuchni tych terenów. Ciekawie też scharakteryzował upodobania kulinarne i warunki życia Mazurów. To jedyna książka jaką mam dotycząca kultury gotowania i picia Mazurów.
Autorzy próbują również rozwiać pewne mity, które nawarstwiają się tam, gdzie kultura tworzy sie niby na nowo a jednak w oparciu o przeszłość:

"Taka proweniencję mają moim zdaniem pojawiające się tu i ówdzie w kartach restauracyjnych w Olsztyńskiem rzekomo warmińskie "dzyndzałki" vel "dzyndzarki": najnormalniejsze, choć bynajmniej nietutejsze, pierogi nadziewane mielonym mięsem. Nie wiem, kto wymyślił tę dziwaczną nazwę, a przypisanie tej potrawy akurat Warmii przywodzi na myśl "nowa świecką tradycje" z Misia Barei."

Sama kuchnia przedstawiona w książce jest połączeniem tradycji niemieckich i polskich, co jest historycznie zrozumiałe. Plus śledzie i mamy tydzień ziemniaczano-mączno-kiełbasiano-rybny. przy czym przeważają ryby słodkowodne wyławiane z jezior mazurskich. Do tego dużo piwa i wódki, pasztety, kasze i pulpety królewskie.
Kuchnia do odtworzenia w dzisiejszej Polsce bez większych trudności. Plus chwila zadumy nad minionym czasem.


"Smak Mazur", Tadeusz Ostojski, Rafał Wolski, Baobab, Retman 2006

środa, 7 marca 2012

"Seksmisja"

Lamia: Co to znaczy mieć chłopa?
Jej szefowa: Najprawdopodobniej chodzi o męską służbę domową bardzo rozpowszechnioną w dwudziestym wieku.

                                                          Seksmisja

                                                                                                            

wtorek, 6 marca 2012

Robert Louis Stevenson "Wyspa skarbów"


Piętnastu chłopów na Umrzyka Skrzyni -
Jo-ho-ho! i butelka rumu!
Diabli i trunek resztę bandy wzięli!
Jo-ho-ho! i butelka rumu!
















Robert Louis Stevenson "Wyspa skarbów", Wydawnictwo Książka i Wiedza, Warszawa 1988

niedziela, 4 marca 2012

Karol Maliszewski, MANEKINY

Opowieść Karola Maliszewskiego MANEKINY czyta się z zapartym tchem. To dziwne tym bardziej, że nie jest to tradycyjna linearna fabuła postawiona na solidnych przyczynowo-skutkowych zasadach.
Ta właściwość przykuwa moją uwagę najbardziej. Dlatego też polecam książkę Maliszewskiego wszystkim, nie tylko miłośnikom literatury, ale również tym, którzy mają wątpliwości, co do sensu czytania książek, jako zajęcia, które nie może przynieść większych emocji.
To mi się zgadza: Karol Maliszewski człowiek ciągle zaczytany, piszący o tym co przeczytał, jak przeczytał, gdzie przeczytał, pisze książkę o pisaniu. Proszę mi wybaczyć mój daleko posunięty subiektywizm (hehe, jak to brzmi), napiszę tylko o tym, co przyszło mi do głowy podczas lektury MANEKINÓW nie skupiając się na fabule prawie w ogóle.
Wiele tu odwołań do literatury już spoczywającej na półkach, pojawia się kilku bohaterów znanych z innych książek. Czuć tu, żeby tylko powtórzyć przeczucia innych,  Schulza, pojawia się Iwaszkiewicz, Exupery, pan Kleks. Jesteśmy otoczeni bohaterami literackimi, tkwimy w ich światach. Autor sam informuje czytelnika, gdzie kto się przypomniał ze swoimi wydarzeniami, frazami, bohaterami.
Podczas lektury MANEKINÓW nie opuszczało mnie wrażenie, że człowiek nie może żyć w pełni bez stwarzania czegoś. Człowiek nie może żyć tylko swoim życiem. A nawet jeśli jego życie tylko go zajmuje, musi temu życiu coś dotwarzać. Owe manekiny niczym światy równoległe zapewniają, że istnieje prócz nas coś jeszcze, nie ważne nawet co, ważne, że stanowić może punkt zaczepienia, chronić przed poczuciem pustki, mimo że z jej powodu sięgamy po wszelkie próby stwarzania.
Ksiązka jest inspirująca, wyzwala wyobraźnię. Narrator ingeruje często w świat przedstawiony. Zaciera tym samym różnicę między radością wynikającą ze świadomości, że uczestniczymy w złudzeniu jakie daje wykreowany świat a dobitną realnością (s. 158). To burzy spokój czytelnika. Burzą jego spokój również bezpośrednie zwroty ze strony autora, który niczym aktor w teatrze wywołuje czytelnika na scenę, zaprasza do udziału w spektaklu (s.110). Te próby nawiązania dialogu z czytelnikiem, moim zdaniem, sugerują, że autor nie jest z innego świata, że chce powiedzieć coś mocno, dobitnie, ale trudno mu, mimo wszystko, przebić się przez obojętność, przez wszelkie fasady jakie buduje forma, czytelnik jako zbiór wszelkich doświadczeń i sam autor jako pewnego rodzaju wynik powyższych.

„A piszę to teraz, bo nigdy nie było okazji i przede wszystkim nie było zwyczaju mówienia o uczuciach. Chcę ci powiedzieć, że na swój sposób kochałem cię i nieraz czekałem z utęsknieniem na chwiejne, a pełne godności pojawienie się twej kruchej postaci na kamiennej scenie ulicy.”
To bezpośrednie wyznanie, pozbawione min i gestów w pełni oddaje zamysł książki, w której pojawiają się motywy teatru, sceny, kreowania, stwarzania. Tu ciągle coś się dzieje, świat podlega nieustającym zmianom, które mogą odbierać coś ważnego a w zamian dawać nieznane, co z trudem oswajamy. Nagle, dla kontrastu, pojawiają się wyznania narratora, który jakby chce odbić się od roli opisywacza a przyjąć nieco ważniejszą rolę – podmiotu istniejącego w świecie przedstawionym, nie zaś obok niego.
W świecie szekspirowskim, gdzie jesteśmy aktorami w teatrze świata bezpośrednie wyznania zapadają w pamięć. Jak MANEKINY Karola Maliszewskiego.



Karol Maliszewski, MANEKINY, Prószyński i S-ka 2012