poniedziałek, 27 lutego 2012

Tomasz Bąk, "Kanada"

Debiut Tomasza Bąka poety dwudziestoletniego z Tomaszowa Mazowieckiego to wielki sukces autora, wydawnictwa i świata w ogóle. Czytam te wiersze w piwnicy, ileś centymetrów pod ziemią w końcu i czuję jak te wiersze chcą wyskoczyć na ulicę. Czuć w tym ducha Szczepana Kopyta, Kiry Pietrek, nawet Jasia Kapeli. Podałem kilka nazwisk, oczywiście, że każdy z tych poetów ma własną dykcję. Mówię o tym, że Bąk jest podobnie jak oni wkurwiony. Po prostu wkurwiony, niczym bohater filmu „Made in Poland”, który biega po mieście i ogłasza: „Jestem wkurwiony”. Poetyka Tomasza Bąka daleka jest od chowania się po piwnicach, przeżuwania zjełczałych dni. To nie deprecha, to raczej ufność w to, że można coś zmienić. Dla mnie odmładzająca liryka, która przypomina mi moje rozpostarte skrzydła, no tyle, że ja nie pisałem tak udanych wierszy. Autor „Kanady” nie jest może tak kabaretowy jak Kapela, tak zdeterminowany językowo jak Pietrek czy tak zaangażowany społecznie jak Kopyt, ale to głos najmłodszego pokolenia, autentyczny i własny.

Słychać tu czasem Świetlickiego, jak w wierszu „Opluty strikes back”, ale to echa, które nie przeszkadzają, zresztą, nie można mieć pewności, co do tych odwołań, to raczej wrażenie.

Bohater tych wierszy ma przed sobą cały świat, świat otwierający się przed nim. On jednak widzi w świecie jedynie dziwkę, która chce go okraść za chwilę jakiejś tam ulgi. To oczywiście nic nowego. Gra tu jednak Bąkowa melodia i to przekonuje do książki.

„To jest świat który mnie czeka;
świat, w którym mam złotą kartę,
któremu jestem wierny,
który mi daje dwadzieścia procent gratis.”
                                                   (DYKTA)

Mam pewien problem z odgadnięciem intencji autora w niektórych wierszach, mam problem z osadzeniem go w konkretnej szufladzie. Już w pierwszym wierszu jednak zdaje mi się on przedstawiać jako człowiek nieufny wobec nachalnej lewicowości („Pokaż mi swój łom,/ a powiem ci, jaki z ciebie lewak).

Rozumiem bohatera tych wierszy jako kogoś, kto nie czuje spójności w świecie przechylającym się na lewą stronę, nie czuje się ów bohater pewnie w świecie, w którym produkuje żółty, sprzedaje czarny a zarabia biały, żeby sparafrazować wers z jednego z jego wierszy.

To bohater, który często mówi o samotności. Wynika ona z braku matki, przynależności do kogoś, jakby rzeczywistość absolutnej wolności tej wolności nie dawała, nie dawała pewności w swobodzie. Ma on raczej wrażenie, że jest niewolnikiem wystawionym na sprzedaż.

„Bogatszy słowem każdego poety sprzedanego w promocji (…)
Odziany w baner każdego sponsora, który mnie zechciał.

Nagi i niczyj (…)”
                                 (Krokodyl)

Podobnie w wierszu SELAVIP widzi siebie jako numer statystyczny. „Niepotrzebny nikomu, wciśnięty tylko w państwo,/ krwiobieg podatku.” Aż boli, że dwudziestoletni poeta nie widzi w świecie niczego z czym mógłby się związać na stałe. I tę tęsknotę za stałością gdzieś między wierszami wyczytałem. Tęsknotę za wolnością polegającą na tym, że to ja decyduję, co jest dla mnie dobre, nie zaś państwo, które obecnie zajmuje się przede wszystkim ściąganiem podatków. Wychylam łeb z piwnicy wystarczająco często, by pozwolić oślepiać swoje oczy wykwitem niklowanej głupoty, za którą głupcy biorą ciężkie pieniądze, one stały się wyznacznikiem prawdy, wolności, dobrej sztuki.

Debiut Tomasza Bąka w tomie „Kanada” wziął (jak to się teraz mówi) „na klatę” obowiązkowe motywy młodego, współczesnego poety. To przede wszystkim samotność wśród ludzi, brak poczucia przynależności, bunt przeciw głupocie społeczeństwa, ślepy konsumpcjonizm. A także bunt przeciwko systemowi: „Wymierz w system i dupnij”. Brzmi punkowo. Oczywiście motyw współczesnego miasta, jako miejsca, w którym trudno siebie odnaleźć, gdzie jednostka gubi siebie, swoją tożsamość (KAKOFONIA).

Znajdziecie tu również gierki językowe, niestety powiem, puste gierki językowe, np.

„Usiądę na schodach, żeby wywołać wilka.

Pójdę do fotografa, żeby odwołać twoje zdjęcia.”

To jednak pierwsze kroki poety. Owe gry mogą świadczyć o tym, że poeta czuje się pewnie w świecie języka, słowa rzeczywiście służą mu do zabawy.

Książka Tomasza Bąka przekonała mnie, że warto wyjść z piwnicy i przyklejać wiersze w miejsca zakazane, przybijać je gwoździami do drzew, niech się leśni buntują, niech radni wysyłają zabójców na mnie. Warto wyjść i słowem walczyć o swoje. Oby tylko cierpliwości starczyło.

Tomaszowi Bąkowi cierpliwości pewnie starczy. Niech nie zabraknie mu też pomysłów na kolejne wiersze. Motywy, które podjął wyczerpują się, stają się rzeczywistością handlową, przybierają postać kilkakrotnie wypranych sztandarów. Dziś udało się Tomaszowi Bąkowi rozprawić z nimi ręką wytrawnego, chociaż młodego poety.


Tomasz Bąk, "Kanada", WBPiCAK Poznań 2011

sobota, 25 lutego 2012

Megalopolis

Przypominam, że podlinkowałem kiedyś Megalopolis. Już od roku Megazin Literacki tam do pobrania. I wiersze  Sławomira Orzechowskiego, również, do pobrania. Do przeczytania, zaznajomienia się.

Sie trzeba brać do czytania. Całe życie tylko praca i praca?

poniedziałek, 20 lutego 2012

Jacek Krajl, "Pudełko na mleczaki".

W roku 2011 Zaułek Wydawniczy Pomyłka pozwolił zadebiutować znanemu z pism i netu poecie Jackowi Krajlowi. Debiut stanowi arkusz poetyki z dwunastoma wierszami pt. PUDEŁKO NA MLECZAKI. Teksty sprawnie napisane, nie pozostawiające złudzeń co do faktu, że czas mija. Język autentyczny, żadnej ekwilibrystyki, niepotrzebnego zadęcia. Proste danie, które świetnie smakuje, można w tej restauracji odszukać smaki z dzieciństwa.

Jeden z wierszy przeczytał wczoraj stary bywalec piwnicy, który wpadł tu po trzech latach. Wzruszył się. Ja też. Wiele godzin spędzonych w piwnicy, daleko od marzeń. Dziś Jarek mieszka daleko i realizuje się. A na dokładkę nie luga już nocami za najniższą krajową. Nie tęskni za krajem. Zatęsknił za piwnicą, hehehe. W oparach ogórków i napojów energetycznych dodających otuchy przeczytał wiersz NASZA BOCZNICA



Jacek Krajl, "Pudełko na mleczaki", Zaułek Wydawniczy Pomyłka 2011

czwartek, 16 lutego 2012

Wiersz i rozdział o nauczycielach werbowanych spośród niewolników.

Apeluję do wszystkich, którzy znajdą wszystko, co zaczyna się słowem MIARKUJMY, aby szybko mnie powiadomili, gdzie to jest.

Dziś ktoś buchnął mi wiersz z piwnicy. Zaczynał się od sława "Miarkujmy". Amatorzy musieli się z nim szarpać, bo został ostatni wers w zmienionym szyku (prawidłowo brzmi: JESTEŚMY NA POWIERZCHNI) oraz kilka pojedynczych słów na schodach.

Jeżeli coś do mnie macie - mówię tu o sprawcach - to proszę mówić mi w oczy, mnie pierdolnąć. Od poezji wara.

Dodam jeszcze, że tydzień temu zajebano mi notatki z historii wychowania - jeszcze z czasów studenckich. Lubię zbierać takie rzeczy, czasem się przydają. Też szarpano się z tym niemiłosiernie, bo zostało kilka słów rozrzuconych po piwnicy, chyba z rozdziału o starożytnym Egipcie, gdzie nauczycieli werbowano spośród niewolników. Zdaje mi się, że właśnie o ten rozdział im chodziło, ha, on akurat się uchował.

Nie mam zwyczaju wołać policji. Wiecie, że jak się nie odczepicie od literatury i oświaty będziecie mieli ze mną do czynienia.

niedziela, 12 lutego 2012

Big love


Tydzień temu napisałem opowiadanie. Zostawiłem je na półce w piwnicy, by dojrzało. Wiadomo, że dobrze jest, kiedy czas zrobi swoje. Na ewentualne poprawki, które ów czas podpowie lub na podpalenie opowiadania mamy całe życie. Niestety muszę oznajmić, że nie będzie premiery opowiadana o miłości. Po opowiadaniu została jedynie wiadomość rogiem kartki napisana na deklu od litrowego słoika z sałatką ogórkową. Wiadomość brzmi: „Nie chcę być opowiadaniem człowieka, który pojechał do kina na „Big love”. Żegnam.”
Po pierwsze, nie rozumiem jak można gniewać się na to, że pojechałem na film, który być może komuś nie odpowiada (w tym przypadku opowiadaniu). Po drugie „Big love”, mimo, że nazwałem ten film najdłuższym teledyskiem jaki w życiu oglądałem, nie jest filmem tragicznym. Nie nazwałbym tego filmu nawet kinem rozrywkowym, bo takim filmem są choćby „Listy do M”. „Big love” to film, który co prawda wydawał się głupawy, ale na pewno mnie nie znudził. Kolega Przemysław czytał, że duzi chłopcy wychodzili z tego filmu po 10 minutach. Ja po 10 minut zorientowałem się dlaczego. Podejrzewam, że w każdym kinie znalazła sobie miejsce grupka zajadłych onanistów, którzy próbowali strzelić pamięciówkę na mrozie. Główna bohaterka Emilka, którą gra Agnieszka Hamkało znana mi do tej pory jedynie z teledysku Behemotha jest tu ...Agnieszką Hamkało. Tak. Film, w którym zagrała teraz również bywa pretensjonalny jak pomruki i miny strzelane przez Nergala. Sama bohaterka bywa tendencyjna jak cały black metal. Przede wszystkim miny, stroje i malunki. Tyle, że film zrobiony jest bardziej zmysłowo, może dlatego, że reżyserka Białowąs jest lepsza w sprzedawaniu bajerów.
To jednak nie jest argument przemawiający za tezą, że „Big love” to rzetelnie oddany stolec. Sama reżyserka w porannej telewizji deklarowała dziś, że zrobiła film o miłości, która się zdarza, nie zaś o uczuciu wymyślonym w głowie reżysera. Prawda, nic głupszego nie mogła wymyślić. Być może uważa widzów za idiotów, którzy łykną wszystko, co wypiecze językiem wschodząca gwiazda filmów o miłości. Barbara Białowąs – reżyserka filmów chce nam powiedzieć, że zrobiła film o miłości tak wielkiej, że nie można jej zmieścić w sobie i kończy się ona … nie zdradzę jak, mimo że już po 20 minutach około każdy wie, jak skończy się ta wielka, toksyczna miłość. Stolec, to jednak za mocno powiedziane, chociaż zazwyczaj zgadzam się z autorem tego określenia - Przemysławem.
Mimo wszystko jest to film o miłości wymyślonej w głowie Barbary Białowąs, i nie ma sensu wciskać nam kitu na agrafce. Chciała zrobić mocniejszy obraz o uczuciu młodych ludzi, taki, który dotrze do licealistów a może nawet gimnazjalistów. Niestety, nie ma co liczyć na wycieczki ze szkół ze względu na ilość zwykłego dymania na ekranie, co mi oczywiście nie przeszkadza, jest nawet odświeżającym dodatkiem do tego teledysku. Tak, bo film kręcony szybkimi ujęciami, często zmienianymi kadrami, ruchawą niezwykle kamerą czyni ten film niezwykle dynamicznym. Dlatego ludzie po dwudziestce, młodszym nie mogę polecać ze względu na wspomniane dymanie (na ekranie sceny miłości fizycznej hehe zawsze wyglądają mocniej niż w życiu a w polskich filmach to aż dymanie) nie będą się nudzić na „Big love”.
Dodajmy jeszcze kilka słów na temat zwariowanych bohaterów. Zawsze lubiłem typ bohatera, który zmierza do destrukcji. Tu powodem jest miłość, dlatego tym bardziej miło mi się oglądało dwójkę zakochanych, którzy rozwalali skrzynkę pocztową, bo wydało im się to na tyle głupim zajęciem, że aż wartym wykonania.
Szkoda tylko, że film jest jednak płytki. Za szybki, owa destrukcja nie będzie wytłumaczalna dla widza urodzonego w dobie legalnie sprzedawanych chipsów. Przeciętny dwudziestolatek, który ukończył gimnazjum, bo teraz jest moda na unikanie drugoroczności, czy absolwent liceum, który na egzaminie na polonistykę nie rozumie skrótu PRL, nie zrozumie właściwie tego filmu. Zapamięta tylko kształty aktorki, krzykliwą muzykę i ekscesy na mieście, których i tak nie ma tak wiele.
Film kręcony być może za szybko, chociaż trzeba przyznać, że Aleksandra Hamkało i Antoni Pawlicki wypadają tu dość szczerze. Nie ma głupiego fałszu, chociaż podejrzewam, że oglądając ten film sami przyznają w duchu, że zagrali w czymś, nie wiadomo dla kogo, przy czym czas leci szybko.

Teraz zwracam się do opowiadania. Wróć do mnie. Jak każdy grafoman po przejściach najbardziej kocham swoje wiersze i opowiadania, które kolekcjonuję w szufladzie przykryte chusteczką prababci. Obiecuję, że nie oddam cię nikomu, że nikomu nie będę próbował wciskać cię do druku, że nie ośmieszę cię pokazywaniem i czytaniem innym ludziom. Pragnę tylko być wróciło do mnie. Jeśli będzie trzeba sam cię zniszczę płomieniami z zippo. Big love.

niedziela, 5 lutego 2012

Maciej Gierszewski. "Moje życie z Dżejmsem". Podstęp, inwigilacja.

„Moje życie z Dżejmsem” to debiut prozatorski Macieja Gierszewskiego dotychczas jedynie poety. Książka opublikowana przez wydawnictwo Ważka jest zbiorem tekstów na temat przede wszystkim kota Dżejmsa, które Gierszewski zamieszczał już na Hajfie, czyli swoim blogu. Przyznam, że chociaż podlinkowałem Hajfę do Piwnicy nie zawsze chciało mi się czytać przygody z kotem. Nie widziałem w tym nic dla siebie sensownego. Tym bardziej zdziwiłem się, że poeta Maciej Gierszewski autor takich książek poetyckich jak „Profile” i „Luźne związki” zdecydował się na publikację tych niezobowiązujących tekstów w postaci książkowej. Byłem bardzo ciekawy, co z tego wyszło i dlatego nie myślałem ani chwili dłużej nad sensem pisania o przygodach z kotem i zamówiłem książkę.

Dość szybko zrozumiałem intencję Macieja Gierszewskiego. He, jeśli myślicie, że ten poeta pisząc o kocie miał na myśli jedynie kota, to bardzo poważnie się pomyliliście. Jeśli nadal się upieracie przy swoim to radzę odwiedzić lekarza. Ale zanim to uczynicie spróbuję was przekonać, że to nie jest Książka o kocie Dżejmsie, tylko kurwa jego mać, o mnie! Rozumiem wasze osłupienie, w końcu Gierszewski często wyprowadza nas w pole, jak wtedy, gdy podaje datę urodzin, nie, ja nie urodziłem się w 2004 roku. Prawda wychodzi na jaw choćby w tym fragmencie:

„Dżejms przechodzi transformację, transpozycję, a może transmutację – nie jestem pewien, jaka jest fachowa nazwa na jego fizyczne i psychiczne zaburzenia. Objawy są dość niepokojące: wciąż rośnie i rośnie. Jest już dwa razy większy od Kiki i trzy razy większy od Coco.”

Drogi autorze, jeżeli uważasz, że dam się nabrać, to grubo się mylisz. Dobrze wiem, że w rzeczywistości Kiki jest odpowiednikiem mojego kumpla Jacka W. a Coco to odpowiednik Siwego, innego jeszcze kumpla.

Podobne nerwy mają panie z portalu BiblioNETka, które również zauważyły, że w książce „Moje życie z Dżejmsem” nie kot jest właściwym bohaterem, ale one. O nie, drogie panie, wy też się mylicie. Nawet poniższy fragment, chociaż być może oddający nieco wasze przygody psychiczne, wcale nie o was mówi, jak pewnie myślicie i na to się obrażacie, ale właśnie o MNIE!

„Niektóre koty nie potrafią pogodzić się z obecnością psów w ich domu. Dżejms regularnie szcza na łóżko w ramach protestu.”

Ponadto są też fragmenty rozmów, które być może do złudzenia przypominały autorkom wypowiadającym się na temat książki Gierszewskiego na portalu BiblioNETka ich prywatne między sobą rozmowy. Nie wierzcie, nie dajcie się nabrać. Poeta nie was podsłuchiwał, ale właśnie mnie. Od dawna sąsiad mówił mi, że ktoś się po piwnicy włóczył i zaglądał tam, gdzie ja siedzę z kumplami, nawet czasem pod okienko podchodził. Oj, Macieju, niezły fortel z tym kotem. Ja kot w piwnicy siedzę. Ha, dobre.

"- Ale ja nie chcę przebywać pośród obłąkanych - zauważyła Alicja.
- Och, temu nie zaradzisz - powiedział Kot - wszyscy tu jesteśmy obłąkani. Ja jestem obłąkany. Ty jesteś obłąkana."

Tak, niezły fortel. I polecam książkę o Dżejmsie właśnie z dwóch powodów dla mnie najistotniejszych.
Po pierwsze jest to książka o mnie, jak już mówiłem.
Po drugie każdy może w niej znaleźć nieco o sobie. Najważniejsze jest, by się nie gniewać na to, ponieważ tak już jest z ciekawymi, intrygującymi książkami, że pobudzają wyobraźnię.

Ilustracji do książki użyczyła Kira Pietrek, też poetka oraz Maciej Czapiewski.

Jeśli  i to was nie przekonuje do zakupu książki, to niech najlepszą rekomendacją dla niej będą uwagi jakie wystosowały panie na portalu: http://www.biblionetka.pl/art.aspx?id=568311


Maciej Gierszewski, „Moje życie z Dżejmsem”, Wydawnictwo Ważka, Tylicz 2012

czwartek, 2 lutego 2012

Michel Houellebecq, "Mapa i terytorium". Sztuka a administracja.

Nad najnowszą powieścią Michela Houellebecqa wielu ludzi się pochyliło i mnóstwo peanów na jej temat wygłoszono. To rzeczywiście bardzo składna książka, najprostsza w odbiorze z dotychczasowych. Zresztą, co tu gadać, Francuz jest pisarzem pierwszej ligi. Brakuje tu tylko tej werwy, którą pamiętam z „Poszerzenia pola walki”, tej agresji nawet w języku.
Autor jak zwykle zobrazował współczesnego człowieka na tle współczesnej cywilizacji. Tym razem dotknął nieco mocniej środowiska artystycznego. Artysta Jed Martin niespodziewanie wchodzi na salony, staje się bogaty. Rozchwytują go miłośnicy fotografii i malarstwa. Czytając książkę, zostałem wprowadzony w świat artystów rządzonych, kierowanych przez gusta milionerów, w świat biżuterii, drogich aut, wnętrz. Świat blichtru, w którym artysta stara się zaistnieć, by zarobić pieniądze i stać się postacią znaną. Nie ma tu dywagacji na temat sensu sztuki, założeń danego dzieła. Artysta jest produktem, który produkuje. Kultura jest czymś na czym można zarobić lub nie. Artysta kończy tu jako samotnik, któremu nie po drodze z ludźmi i ich codziennością. Bogactwo jakim dysponuje jest tak wielkie, że zapewnia mu niezależność. Siedzi zatem, gnije zatem sam w odziedziczonym po rodzicach domu, ogrodzony na 700 hektarach ziemi. Brzmi bajecznie. Umiera jak jego ojciec z powodu zaburzeń układu trawiennego. He, nawet to może być jakąś tam metaforą konsumpcji.
Książka może być bliska każdemu z nas, bo w gruncie rzeczy mówi również o nas. Nawet w okolicach piwnicy mamy artystów, którzy sami siebie produkują na potrzeby taniej pseudokultury. Czytając „Mapę i terytorium” nie mogłem odeprzeć myśli, że ludzie, którzy najwięcej poświęcili czasu na rozwijanie swoich talentów, którzy rzeczywiście ten talent posiadali, przegrali z durniami i karierowiczami. Utalentowani i pracowici ludzie pracują w fabrykach. Karierowicze zaś bez cienia skrupułów wykorzystują np. pędzel albo gitarę, by wygodnie żyć na posadzie za pieskie pieniądze, no ale na miarę ich osób, to i tak zbyt wiele. Ogłupiałe społeczeństwo pozbawione kontaktu z autentycznymi wydarzeniami artystycznymi i kulturowymi, wychowane jedynie na kolędach i pokazach sztucznych ogni, nazywaj ich ludźmi wszechstronnie uzdolnionymi. Karierowicz powiatowy nie ma nic do zaoferowania, co miałoby związek z refleksją. Potrafi za to świetnie się lansować. Trochę narzekać na swój los (jechanie na biedotkę), trochę siebie porównywać do innych, w którym to porównaniu zawsze wychodzi lepiej. Wie do kogo się uśmiechnąć, komu podać rękę, kiedy wejść w obiektyw aparatu. Nigdy nie powie niczego, co może wydać się kontrowersyjne, co zadziwia tym bardziej, że ludzie kultury, artyści zazwyczaj są odważni i kontrowersyjni właśnie, bo inaczej widzą sprawy, bo przecierają nowe szlaki, zdobywają nowe tereny.
Nie tylko w sztuce brakuje ludzi autentycznych. W szeroko pojętej kulturze również. W końcu oryginalnie myślący radni, burmistrzowie, ministrowie, wszelkiego rodzaju dyrektorzy, prezesi, proboszczowie, nauczyciele a nawet instruktorzy sportu są w stanie odmienić życie całych społeczności. Samozwańczy i samozachowawczy karierowicze zachwyceni paroma stówami do pensji nie zrobią niczego. Muszą pilnować dokumentacji na każdym szczeblu. Pilnują dokumentacji, ponieważ tylko tego wymaga od nich system. Jeśli nie przypilnują dokumentów, to polecą, jak to mówią ludzie. Wobec tego ludzie odpowiedzialni za kulturę po prostu administrują. Tyle mogą.
A papiery i teorie zmieniają się co tydzień, jak zauważa Michel Houellebecq przy okazji rozmów specjalistów od ekonomii na temat aktualnej wydolności państwa.
„Mapa i terytorium” to książka o ludziach samotnych, mimo że otoczonych pochlebcami, pieniędzmi, luksusem. Dla mnie zupełna nowość, bo wokół mnie wielu jest ludzi samotnych z powodu braku a nie z nadmiaru. Ciekawe, czy rzeczywiście we Francji, jak pisze autor na końcu książki, widoczny jest powrót do tradycji? Nawet jednak ten odwrót od groteskowego liberalizmu związany jest tu przede wszystkim z zarobkowaniem. Plecenie koszyków w stylu retro, powroty na łono natury, gdzie gotuje się na sprzedaż potrawy według tradycyjnych receptur to jedynie kolejny pomysł na biznes a nie przebudzenie ludzkości. Bo ludzkość zjada i wydala. Nieświadomie czeka na swój koniec, ale zanim on nastąpi, chce na ziemi sobie nieźle pożyć.

W najnowszej powieści Houellebecqa drażniły mnie przydługie zdania i niepotrzebne opisy. Rzeczywiście wykład na temat much wygląda jakby autor go przekleił z wikipedii, zresztą na końcu książki podziękował wikipedii za wkład w książkę. Niczemu jednak to nie służy prócz powiększenia liczby stron, co zapewne wydawcy się podoba.
Jak zauważył Rafał autor „Cząstek elementarnych” znów nie powiedział niczego, o czym nie mówił chociażby Bauman – człowiek ponowoczesności jako turysta. Zagubiony, dotknięty zanikiem pamięci o swoim zwierzęcym pochodzeniu, o jednak duchowych ambicjach.
Plus to, że Houellebecq raczej zdążył wypróbować, to co teraz właściwie ośmieszył, czyli artystę jako celebrytę. Osadzenie swojej osoby we własnej powieści i uśmiercenie jej w brutalny sposób miało pokazać stosunek do swoich dzieł, do swojej osoby? Do sztuki? Jed Martin rozrzucone zwłoki pisarza porównuje do obrazów Pollocka. Czy to metafora sztuki? W powieści Houellebecqa wszystko jest możliwe. Coż, pisarz nie musi być jednoznaczny. Wystarczy, że dobrze wsłuchuje się w to, co mówią inni i potrafi usłyszane wcielić do wymyślonej, prostej zazwyczaj fabuły.
Michel Houellebecq, "Mapa i terytorium", Wydawnictwo W.A.B 2011