niedziela, 12 lutego 2012

Big love


Tydzień temu napisałem opowiadanie. Zostawiłem je na półce w piwnicy, by dojrzało. Wiadomo, że dobrze jest, kiedy czas zrobi swoje. Na ewentualne poprawki, które ów czas podpowie lub na podpalenie opowiadania mamy całe życie. Niestety muszę oznajmić, że nie będzie premiery opowiadana o miłości. Po opowiadaniu została jedynie wiadomość rogiem kartki napisana na deklu od litrowego słoika z sałatką ogórkową. Wiadomość brzmi: „Nie chcę być opowiadaniem człowieka, który pojechał do kina na „Big love”. Żegnam.”
Po pierwsze, nie rozumiem jak można gniewać się na to, że pojechałem na film, który być może komuś nie odpowiada (w tym przypadku opowiadaniu). Po drugie „Big love”, mimo, że nazwałem ten film najdłuższym teledyskiem jaki w życiu oglądałem, nie jest filmem tragicznym. Nie nazwałbym tego filmu nawet kinem rozrywkowym, bo takim filmem są choćby „Listy do M”. „Big love” to film, który co prawda wydawał się głupawy, ale na pewno mnie nie znudził. Kolega Przemysław czytał, że duzi chłopcy wychodzili z tego filmu po 10 minutach. Ja po 10 minut zorientowałem się dlaczego. Podejrzewam, że w każdym kinie znalazła sobie miejsce grupka zajadłych onanistów, którzy próbowali strzelić pamięciówkę na mrozie. Główna bohaterka Emilka, którą gra Agnieszka Hamkało znana mi do tej pory jedynie z teledysku Behemotha jest tu ...Agnieszką Hamkało. Tak. Film, w którym zagrała teraz również bywa pretensjonalny jak pomruki i miny strzelane przez Nergala. Sama bohaterka bywa tendencyjna jak cały black metal. Przede wszystkim miny, stroje i malunki. Tyle, że film zrobiony jest bardziej zmysłowo, może dlatego, że reżyserka Białowąs jest lepsza w sprzedawaniu bajerów.
To jednak nie jest argument przemawiający za tezą, że „Big love” to rzetelnie oddany stolec. Sama reżyserka w porannej telewizji deklarowała dziś, że zrobiła film o miłości, która się zdarza, nie zaś o uczuciu wymyślonym w głowie reżysera. Prawda, nic głupszego nie mogła wymyślić. Być może uważa widzów za idiotów, którzy łykną wszystko, co wypiecze językiem wschodząca gwiazda filmów o miłości. Barbara Białowąs – reżyserka filmów chce nam powiedzieć, że zrobiła film o miłości tak wielkiej, że nie można jej zmieścić w sobie i kończy się ona … nie zdradzę jak, mimo że już po 20 minutach około każdy wie, jak skończy się ta wielka, toksyczna miłość. Stolec, to jednak za mocno powiedziane, chociaż zazwyczaj zgadzam się z autorem tego określenia - Przemysławem.
Mimo wszystko jest to film o miłości wymyślonej w głowie Barbary Białowąs, i nie ma sensu wciskać nam kitu na agrafce. Chciała zrobić mocniejszy obraz o uczuciu młodych ludzi, taki, który dotrze do licealistów a może nawet gimnazjalistów. Niestety, nie ma co liczyć na wycieczki ze szkół ze względu na ilość zwykłego dymania na ekranie, co mi oczywiście nie przeszkadza, jest nawet odświeżającym dodatkiem do tego teledysku. Tak, bo film kręcony szybkimi ujęciami, często zmienianymi kadrami, ruchawą niezwykle kamerą czyni ten film niezwykle dynamicznym. Dlatego ludzie po dwudziestce, młodszym nie mogę polecać ze względu na wspomniane dymanie (na ekranie sceny miłości fizycznej hehe zawsze wyglądają mocniej niż w życiu a w polskich filmach to aż dymanie) nie będą się nudzić na „Big love”.
Dodajmy jeszcze kilka słów na temat zwariowanych bohaterów. Zawsze lubiłem typ bohatera, który zmierza do destrukcji. Tu powodem jest miłość, dlatego tym bardziej miło mi się oglądało dwójkę zakochanych, którzy rozwalali skrzynkę pocztową, bo wydało im się to na tyle głupim zajęciem, że aż wartym wykonania.
Szkoda tylko, że film jest jednak płytki. Za szybki, owa destrukcja nie będzie wytłumaczalna dla widza urodzonego w dobie legalnie sprzedawanych chipsów. Przeciętny dwudziestolatek, który ukończył gimnazjum, bo teraz jest moda na unikanie drugoroczności, czy absolwent liceum, który na egzaminie na polonistykę nie rozumie skrótu PRL, nie zrozumie właściwie tego filmu. Zapamięta tylko kształty aktorki, krzykliwą muzykę i ekscesy na mieście, których i tak nie ma tak wiele.
Film kręcony być może za szybko, chociaż trzeba przyznać, że Aleksandra Hamkało i Antoni Pawlicki wypadają tu dość szczerze. Nie ma głupiego fałszu, chociaż podejrzewam, że oglądając ten film sami przyznają w duchu, że zagrali w czymś, nie wiadomo dla kogo, przy czym czas leci szybko.

Teraz zwracam się do opowiadania. Wróć do mnie. Jak każdy grafoman po przejściach najbardziej kocham swoje wiersze i opowiadania, które kolekcjonuję w szufladzie przykryte chusteczką prababci. Obiecuję, że nie oddam cię nikomu, że nikomu nie będę próbował wciskać cię do druku, że nie ośmieszę cię pokazywaniem i czytaniem innym ludziom. Pragnę tylko być wróciło do mnie. Jeśli będzie trzeba sam cię zniszczę płomieniami z zippo. Big love.

5 komentarzy:

  1. Odpowiedzi
    1. Łagodnie potraktowany film. To przecież bardzo tania rozrywka. Seks miał ratować ten film a spowodował jeszcze większą nudę.

      Usuń
  2. Mam opowiadanie. proponuje okup.

    OdpowiedzUsuń