wtorek, 29 marca 2011

Marcin Orliński, "Parada drezyn"


W „Paradzie drezyn” Marcina Orlińskiego znalazłem dla siebie kilka żywych obrazów pochodzących z dzieciństwa. Przypomniałem sobie kumpli z 15-go Grudnia dzisiejszej Piastowskiej: Rolans ( dziś Manolo, rzadko, ale można go spotkać w mojej piwnicy), Lolo, Siwy, Jacek. Widziałem budowę domu towarowego, która trwała całe moje dzieciństwo. Tam spędzaliśmy większość czasu a trzeba wiedzieć, że w domu bywaliśmy tylko podczas posiłków. Nikt nie bawił się z mamusią i tatusiem. Zabawa w wojnę, zawody w skoku w dal, piłka – to nasze dzieciństwo.
Co pamięta Marcin Orliński? Brudny chlebak, w którym chowano słodycze, pieczone ziemniaki, miedzianego konika bez nogi. I tym podobne szczegóły, których autor używa, by powiedzieć, że trudno jest odnaleźć tamten czas, tamten wiatr. Brzmi banalnie, ale tylko w moich palcach wystukujących tę zachętę do czytania wierszy Orlińskiego.
Książka podzielona na trzy akty: 1. „Lato, wściekłe lato”, 2. „Zwrotnice”, 3. Ślady po stopach” już pierwszymi wierszami wprowadza nas w stan niepewności. Czytelnik prowadzony przez korytarze wspomnień nie wie dokąd dotrze. Bezpośrednie zwroty do mnie: „Wyobraź sobie lato jako wnętrze łodygi …” uświadamiają mi, że to nie tylko sprawa autora. Być może Orliński zna jakąś uniwersalną prawdę i wie jak do niej dotrzeć?
Oczywiście nikt mnie nie zaprowadzi do żadnej prawdy. Ale towarzystwo jest ciekawe, intrygujące. Tematy poruszane podczas podróży rzeczywiście na chwilę pozwalają patrzeć na autora jak na kogoś kto wie o mnie nieco więcej niż ja sam.
Wspomnienia z dzieciństwa, ten świat, który w książce ożywa nie istnieje sam dla siebie. Poeta zdaje się pytać co dalej, gdzie teraz szukać siebie tamtego, gdzie szukać tego, co w nas prawdziwe, nieskalane. Ach, ta tęsknota za szczerością, za sobą!
Książka Marcina Orlińskiego należy do tych, które najlepiej sprawdzają się w czytaniu, nie zaś w dyskutowaniu o nich. Nazbyt jest wyraźna, oczywista to złe słowo, zbyt konkretna to tez złe słowo, bo konkret rozmywa się tu jak jak straszny sen nad ranem, po śniadaniu.
Mam duże szczęście, że mogę czytać „Paradę drezyn”. Wiecie do czego służą Google? Oczywiście, do wyszukiwania. Proszę wpisać tam: Marcin Orliński+Parada drezyn. Może ktoś was lubi i sprzeda ten wysublimowany świat.
Uwaga!

LISTY Z ISLANDII

Magdzie

Trzeba szukać świata na jego obrzeżach,
wśród mchu. Tam, gdzie rosną grzyby o nieznanych
nazwach, zapisano śmierć naszych bliskich, Twój
kolorowy kącik z rodzinnego domu, kudłate łby
tamtych zwierząt. Wiem o tym doskonale,
choć nie wierzę w kołowroty pamięci absolutnej.

Te wszystkie epoki, geologiczne skorupy gdzieś tam są,
majaczą. Szkoda czasu na przeglądanie książek
telefonicznych, ważenie w dłoni cyrkla, kserowanie
listów. Lepiej zanurzyć twarz w lustrze. Wino i krew
to oblicza tego samego wysiłku, tej samej tężni,
której na imię chwila.


Marcin Orliński, „Parada drezyn”, Bibiloteka Arterii, Łódź 2010

piątek, 25 marca 2011

Zliki Pit nie może pisać, cz.1




Tyle ma pieniędzy a równy z niego facet.
J. J. w rozmowie prywatnej
w aucie marki Opel Kadet rocznik 1989



Padał deszcz i zbliżał się wieczór. To dopiero czas. Zliki postanowił napisać wiersz, ponieważ wszyscy znajomi poeci już zamieścili na facebooku swoje teksty a on, sami się przekonajcie, od dwóch tygodni nie napisał nic. Stał przed oknem i stąd wiedział, że pada deszcz i zbliża się wieczór. Złapał się za głowę i pomyślał: jaki mam głupi łeb. Po czym znów patrzył tępo w nawilżone deszczem ulice.
Postanowił wyjść z domu, odświeżyć łeb, namoczyć się deszczem, spotkać kogoś, porozmawiać z kimś, słowem, poszukać natchnienia, inspiracji. Zliki wierzył, że wiersze nie wydostają się z serca. One podchodzą do człowieka z ulicy, z kawiarni, koncertu, rozmowy przekupek na targu. Powiedział kiedyś podczas jednego ze spotkań autorskich ze sobą w roli głównej, że wiersze to ptaki, które szukają swego gniazda. Jeśli poeta ma szczęście, to znajdzie się w miejscu, w którym znalazł się i taki ptak. Wówczas istnieje duże prawdopodobieństwo, że ptak ten w tym właśnie poecie uwije sobie gniazdo. Wiadomo: brawa, wzruszenie, serce sali bije szybciej, drżą szyby w oknach. Tyłeczek prowadzącej usuwa się z krzesła.
Wyszedł z domu. Poszedł w kierunku wielkiego centrum handlowego. Lubił tam usiąść w jednej z małych jadłodajni. Jadł kebab, naleśnika, coś chińskiego na talerzu albo w pudełku i patrzył na ludzi. Przeżuwając czekał na swojego ptaka.
Tym razem było podobnie. Siedział przed talerzem, na którym kolorowe danie prężyło się jak modelka na wybiegu, całym sobą, wszystkimi elementami zachęcało do jedzenia. Przez chwilę wydawało mu się, że surówka lewitując podchodzi do niego. Szukał między nią a sobą nici, którą mógłby pociągnąć ku sobie. Może to ona właśnie jest moim ptakiem, który pręży się, stroi w piórka, kłapię pięknie dziobem, o ile można kłapać pięknie, o ile ptak może kłapać i wsiąknie we mnie, zatrzyma się przy sercu. Pożarł ją. I nic.
Siłował się właśnie z twardym kawałkiem kababa, kiedy przysiadł się blondyn. A może rudy był? Krótkie włosy nie pozwalały obiektywnie i z całą pewnością ocenić koloru włosów. Co, nie ważne? Dla Zlikiego ważne. Uważał, że rudzi są fałszywi, co wyraził kiedyś podczas jednego ze spotkań autorskich ze sobą w roli głównej. Siedział tam pewien poeta i krytyk literacki, który współpracował z pismem Klawiatura, Pozamiatać, publikował w Kulturze słońca, Archiwum talentów, Spazmie żaby i Palpitacjach. Opublikował już trzy tomiki wierszy: „Długo, długo przed siebie”, „Z głową w piachu” i „Rymy i nie rymy dla pań i panów w wieku przejściowym”. Te tajemniczo brzmiące tytuły oddawały trafnie charakter jego twórczości. A że był rudy to obsmarował Zikiego na łamach Klawiatury w akcie zemsty, jako że był również krytykiem literackim i poetą.
Blondyn, umówmy się, że blondyn, czekał na swoje jedzenie. Zapytał Zlikiego czy ten lubi tu przebywać. Na co Zliki odpowiedział, że tak, szczególnie kebab mu smakuje.
- A czy wie pan, że nawet w najlepszej restauracji można się zatruć?
- Wiem – odpowiedział Zliki i jadł dalej. Tymczasem blondynowi przyniesiono jego porcję, którą ze smakiem zaczął jeść.
- Na szczęście teraz można się ubezpieczyć od wszystkiego – powiedział blondyn niby obojętnie z pełnymi kebabu ustami.
Hm, kebabu czy kebaba? Zamyślił się Zliki. Chyba dobrze myśli łysy blondyn, jak schab-schabu tak kebab-kebabu.
- Tak, teraz można się ubezpieczyć od wszystkiego – potwierdził.
- A czym pan się zajmuje?
- Piszę wiersze – bez zająknięcia odparł Zliki, jako że nie miał ochoty z nikim gadać przy jedzeniu. Wiedział, że taka odpowiedź na to pytanie zdyskwalifikuje go w oczach człowieka wyglądającego jak sukces na dwóch nogach.
- To świetnie! – krzyknął prawie człowiek-sukces. Zlikiemu kęs stanął w gardle.
- Jak to świetnie?
- Człowieku, ja nigdy nie poznałem poety! Czy wydałeś jakąś książkę?
- Tak, trzysta egzemplarzy.
- Jaka pracowitość! Musisz być bogaty. Jak to się stało, że cię nie kojarzę.
- Trzysta egzemplarzy jednego tytułu – dopełnił odpowiedź, ponuro patrząc na blondyna.
- Hm, pewnie myślisz o pieniądzach. Nie, to nie może tak być. Pieniądze nie są najważniejsze. Szczególnie w przypadku poezji.
Zlikiemu zachciało się rzygać z nerwów. Opuściły go siły, wiedział, że dziś już nic nie napisze. Po co w ogóle tu przychodził, dlaczego zaczyna rozmawiać z kimkolwiek, skąd u niego ta naiwność, wiara, chuj wie, co jeszcze???
- Jak to nie chodzi o pieniądze? A tobie o co chodzi w życiu?
- Nie denerwuj się. Co do mnie, sam nie wiem o co mi chodzi – i przestał żuć. Wyraźnie się zmartwił. – Ja sprzedaję ubezpieczania. Może chodzi mi o to, by ich sprzedać jak najwięcej?
Zliki obserwował go uważnie. Nie ufał temu nagłemu zmartwieniu. O nie – myślał – jak mi kurwa bogaty facet mówi, że w życiu nie chodzi o pieniądze, to zaczynam się robić nerwowy.
- Wiesz co, sprzedawco ubezpieczeń? Z daleka widać, że dobrze ci idzie. Jak mi kurwa bogaty facet mówi, że w życiu nie chodzi o pieniądze, to zaczynam się robić nerwowy. Dlaczego pieprzysz takie farmazony?
- Chciałem ci sprzedać ubezpieczenie.
- Od czego niby miałbym się ubezpieczać? – to doprowadziło Zlikiego prawie do furii. Wstał. I stał nad niedokończonym żarciem, które kosztowało go 11,90 i było najtańszym zestawem w tym miejscu. Nigdy nie narzekał na to, że niestety zbyt często zdarzały się niedopieczone kawałki a surówka składała się tylko z kapusty i marchwi, która nazbyt często śmierdziała benzyną albo piwnicą, stęchłą piwnicą i tak na zmianę – piwnica albo benzyna, benzyna albo piwnica.
- Od braku natchnienia – wydusił z siebie blondyn w strachu przed narastającą frustracją Zlikiego. Ten wybałuszył oczy. To chyba jakiś żart? To chichot z mojej sytuacji.
- To chyba jakiś żart, to chichot z mojej sytuacji – wrzasnął Zliki i rzucił w blondyna zestawem za 11 kurwa 90, który był tu najtańszym zestawem. Ochroniarze zbliżający się do ich stolika, trochę niepewnie, ponieważ we dwóch ważyli mniej więcej tyle, ile ważył blondyn i stanowili przykład zatrudnienia z urzędu pracy na okres próbny 3 miesięcy, Franek były szewc z trzydziestoletnim stażem i Andrzej – dwudziestojednoletni ojciec dwójki dzieci z ukończonym w wieku 18 lat gimnazjum, z wrodzoną wadą serca i anemią spowodowaną nadmiernym ostatnio wciąganiem amfy a wszystko przez nocne dyżury i płaczące dzieci. Zatem poruszali się ospale.
- Jak ci nie wstyd, wiesz jakie ja mam kłopoty?
- Uciekajmy stąd, bo oni w końcu tutaj dotrą. Mam dla ciebie radę – i wstał blondyn.
Udali się do wyjścia nie zwracając uwagi na idących ku nim ochroniarzom, którzy na rozwidleniu skierowali się na wschód, pozwalając odpłynąć naszym na północ.
Już przy wózkach Zliki Pit postanowił, że albo ukarze wysokiego blondyna kopniakiem w brzuch i poprawką w łeb albo ten rzeczywiście da mu dobrą radę.
- Okej, okej. Uwierz mi, że teraz można ubezpieczyć się od wszystkiego. Płacisz tylko odpowiednią sumę i znajdzie się firma ubezpieczeniowa, która pokryje twoje straty. W twoim przypadku wystarczy, że udowodnisz ile zarabiasz na wierszu. Wpłacasz wtedy sumę do ubezpieczyciela, który wynagrodzi ci brak weny. Wiesz, w twoim przypadku brak weny, to jak złamanie nogi u biegacza. Jestem pewny, że gdzieś znajdziesz ubezpieczyciela.
- Jak to gdzieś? A ty?
- Ja zajmuje się nieruchomościami. Mogę ci ubezpieczyć garaż. Masz może garaż?
Zliki oparł się o wózki i zaczął się jąkać: wyp, wyp, wyp. Opluł się, nogi odmówiły posłuszeństwa.
Wieczór przechodził już w późny wieczór. Ludzie w swoich domach domykali drzwi, pijaki schodzili się do swoich bram, sypialni i myśleli, co będzie o szóstej rano, kto jutro dostaje zasiłek pielęgnacyjny. Poeci zdążyli już przeczytać dziecku bajkę, otrzymać od żony herbatę albo szklankę (sic!) piwa i kończyli właśnie wiersz o piciu wódki, myśląc jednocześnie o jutrzejszym zebraniu. I tylko Bóg zakładając piżamę martwił się o Zlikiego. Nie mogę o nim zapomnieć – pomyślał, wkładając koreczki do uszu.

poniedziałek, 21 marca 2011

Brian Patten, „Teraz będziemy spać, leżeć bez ruchu lub ubierzemy się na powrót”. Szybkie ciosy.


„Antologię nowej poezji brytyjskiej” pierwszy raz w ręku trzymałem na początku roku 1993. Wypożyczyłem ją w naszej suskiej bibliotece. Tak, odległe czasy. Mimo to dokładnie pamiętam wrażenie jakie zrobiły na mnie wiersze Briana Pattena. Wszystkie w przekładzie Piotra Sommera. Szczególnie pierwszy „Wyznanie Małego Johnny”. Wiersz o chłopcu, który zastrzelił kilku swoich wrogów. Taka lekka historyjka, zwiewnie, z humorem napisana. Nie czytałem wtedy wierszy zagranicznych poetów. O polskiej poezji też niewiele wiedziałem. Myślałem, że taki gość jak Patten musi być niezwykle popularny na świecie, ale w żadnej dostępnej mi bibliotece niczego, co on napisał nie znalazłem. Młody byłem i za słabo szukałem …
To Patten przekonał mnie jako jeden z nielicznych, że pisanie wiersza ma sens. Musi to być jednak krótki i szybki cios. Niech będzie zaskakujący. Wiersz nie powinien iść po linii prostej do „przeciwnika”. Wiersz odskakuje na bok i ma cię na widelcu. To komunikatywna forma, która powstaje w określonym celu.
Dwa lata później, kiedy to z kolegą poetą i muzykiem Dariuszem Kaczyńskim czytaliśmy wiersze przy wejściu do miejskiej dyskoteki moje zdanie na temat wiersza potwierdziło się i dopełniło. Wchodzącym, rozdygotanym tancerzom należało przeczytać wiersz, zatrzymać ich uwagę na lirycznej frazie. To musiało być sprawne, szybkie, zwinne. Nie otyłe, marudne, formalistyczne, przeintelektualizowane, osmarkane. Dariusz swoją stylizacją na język wręcz staropolski celował w tym jak Robin Hood strzałą. Ja również się starałem. Ważna też była nasza mina, nasze chęci i determinacja. Trzeba pamiętać, że otrzymanie gonga w dziub było bardzo realną konsekwencją naszych występów.
To był taki mały hehe, lans.

Teraz wiersz Briana Pattena, wspomniany wiersz. Pochodzi on ze zbioru pt. „Teraz będziemy spać, leżeć bez ruchu lub ubierzemy się na powrót”. Zbiór wydany przez Biuro Literackie w 2011 roku zawiera wiersze ze wszystkich jego tomów prócz „Storm damage”. Uwierzcie mi, że takie książki się kupuje, nie zaś czeka na prezent od wydawcy, autora albo cioci. Niech ja będę tego przykładem.
Ma ta książka większą wartość od wycieczki klasowej albo pracowniczej.

WYZNANIE MAŁEGO JOHNNY

Dziś rano
w gruncie rzeczy młody i głupi
pożyczyłem karabin maszynowy, który mój ojciec
chował od czasów wojny, wyszedłem
i zlikwidowałem pewną ilość małych nieprzyjaciół.
Od tej pory nie wróciłem do domu.

Dziś rano
chmary policjantów z psami
krążą po mieście
z moim rysopisem wybitym
na twarzach, pytając:
„Czy nie widzieliście go?
Ma siedem lat.
Lubi Psa Pluto, Mocarną Myszkę
i Biffo, tego Misia –
Może widzieliście go dzisiaj?”

Dziś rano
siedząc samotnie na obcym boisku
mamrocząc do siebie aż do znudzenia
machnąłeś się, machnąłeś,
obmyślam następny ruch
ale nie mogę się ruszyć.
Psy wywęszą mnie –
mają moje lizaki.



Przekład Piotr Sommer


Pozostałe wiersze przełożyli również: Jerzy Jarniewicz, Tadeusz Sławek, Andrzej Szuba.


Brian Patten, „Teraz będziemy spać, leżeć bez ruchu lub ubierzemy się na powrót”, Biuro Literackie, Wrocław 2011




Zupełnie na marginesie

Wiem, że 21 marca przypada Światowy Dzień Poezji.
Wiem też

21 marca – Światowy Dzień Zespołu Downa

W 2005 roku Europejskie Stowarzyszenie Zespołu Downa ustanowiło 21 marca Światowym Dniem Zespołu Downa. Daty nie wybrano przypadkowo. Ten dzień patronuje narodzinom wiosny i ludzi niezwykłych.

O wyglądzie, rozwoju, zdrowiu, zdolnościach, temperamencie każdego z nas decydują niedostrzegalne chromosomy, czyli formy, w których skupia się materiał genetyczny. Jest ich 22. O tym czy jesteśmy kobietą czy mężczyzną decyduje chromosom 23, nazywany XY. Każdy z chromosomów dzieli się na pary. Czasem chromosom 21 dzieli się nie na dwie, ale na trzy części. Osoby z zespołem Downa mają w każdej lub prawie każdej komórce ciała dodatkowy chromosom 21.

W Polsce żyje około 45 - 60 tysięcy osób z zespołem Downa. W ciągu jednego dnia rodzi się ich troje (dane: Bardziej Kochani).

Trudno ich nie dostrzec. Ich twarze mają pełne, nieco ciężkie rysy, oczy - kształt migdała z fałdką nad powieką, mięśnie nie są tak stabilne, nogi krótsze, a sylwetka nieco bardziej przysadzista niż u osób zdrowych. Często z ich ust mimowolnie wysuwa się język. Trudno jednak te objawy nazwać charakterystycznymi jedynie dla zespołu Downa. Jak wielu z nas, nie cierpiących na to schorzenie, wygląda podobnie?

Nazwa zespołu Downa pochodzi od nazwiska angielskiego lekarza Johna Langdoma Downa, który w 1866 r. zwrócił uwagę na to, że niektóre dzieci mają inny wygląd i inne cechy specyficzne. Ale dopiero w 1959 r., francuski lekarz i genetyk Jerome Jean Louis Lejeune odkrył, że u podstaw tego zespołu wad wrodzonych leży trisomia – dzielenie się na trzy części – chromosomu 21.

Jak dotąd medycyna jeszcze nie odkryła powodów, dlaczego chromosom 21 czasem zachowuje się inaczej niż pozostałe. Wiadomo jednak, że wyróżnia się trzy rodzaje zespołu Downa: pełna trisomia (wszystkie komórki ciała mają dodatkowy chromosom), mozaikowa (tylko część komórek ma dodatkowy chromosom) i translokacyjna – kiedy materiał z chromosomu 21 połączony jest z innym chromosomem. Wiadomo też, ze rozwój dziecka, jego umiejętności poznawcze i sposób, w jaki radzi sobie w życiu, nie zależą do rodzaju trisomii.

autor(ka): Magdalena Gajda, www.niepelnosprawni.pl

środa, 16 marca 2011

Tomasz Pułka "Mixtape"


Nie o najnowszej książce Tomasza Pułki, ale o przed ostatniej będzie. „Mixtape” to rzecz wydana w roku 2009. Jeszcze po niej nie zdążyło nam się odbić a już Pułka wprowadza w roku 2010 nowy byt w postaci „Zespołu szkół”. O tym kiedy indziej, może. Takie to już mamy czasy, jak to mówią ludzie starsi od węgla. Nie zdążymy przeżuć kiełbasy, już nam podtykają ser. Sytuację może odmienić tylko kryzys gospodarczy, który to zmusi nas do oszczędzania energii, a przy świeczce Tomaszowi Pułce nie będzie chciało się pisać. Chyba, że rozpozna w tej czynności jakiś żart i zacznie pisać tylko dla dowcipu.

„Mixtape” to książka poety zlotów, warsztatów, konkursów, festiwali, projektów. Już bez ryzyka, bez chamstwa. Zostały jeszcze zmagania się podmiotu lirycznego ze swoją teraźniejszością, taki podmiot liryczny w sytuacji. Dzięki temu wiemy, że trudno jest pisać książkę, że już siódmy miesiąc się męczy.

Książkę kończy słowami „czy teraz będzie zupa, czy tylko drugie śniadanie?” To zdanie świetnie oddaje nastrój wszystkich razem wziętych wierszy. Pisanych jakby od niechcenia, rzuconych pod nogi z wywiniętą wargą zbuntowanego chłopca.

Tomasz Pułka jako poeta objawia się w pojedynczych wierszach, które potrafią złapać za gardło, wstrzymać oddech. Czytając wiersz „Najpiękniejszej dziewczynie świata” przypominam sobie dlaczego właściwie i ja zacząłem kiedyś pisać właśnie wiersze. Polubiłem je ze względu na krzyk, dotkliwą formę, dziarski szyk, szybki cios. Oczywiście ja też napisałem wiele tekstów, które ciągną się jak gówno po oceanie. Dlatego trzeba uważać i wiedzieć czego się chce, kiedy chwyta się za pisanie.

Przeczytam wiersz wspomniany



NAJPIĘKNIEJSZEJ DZIEWCZYNIE ŚWIATA

Wiesz, że na twojej twarzy kończy się przyjemność?
Jakkolwiek o niej mówić, pisać lub haftować.
Naszywać na spodnie jak łatkę, bo rozdarcie.
Bo brat był na drzewie i zrywał śnieg. Płatami.

Palcami przez policzek, piegi, płatek ucha i skroń,
na rzęsy. Wiesz, że na twojej twarzy kończy się
myślenie? Cienie dookoła szyi, dookoła kadru, przez
jakieś pierdolenie w zw. z rytmem, kończeniem

dobrą zgłoską, albo lepszym morfemem. Nic tutaj po
przekleństwach. Popiół. Wiesz, że rozebrać się ze
świata, światła, święta – nie można wobec tego, że

inne dziewczęta, inne kraje, całkiem inne choroby
są we mnie, aniżeli w tobie. Że są sposoby na seks,
pocałunki, pieszczoty, ale nie ma nic ponad dziecko

wyjęte spomiędzy twoich warg. Zza mojego języka.


I jeszcze jeden wiersz, który ucieka przez małe okno piwnicy i pragnie być usłyszany, widziany, przeżuty.


GMINNE GAZETY

Jak mówić o sznyclach i chlebie? Jak podawać wodę?
To moje ciało – znoszące siebie samo – ono nie wie
skąd; nie wie „w którą stronę?’.

Miałem łzy w oczach, kiedyście krzyczeli. Miałem
Pięć złotych i ból wobec miasta. Rozkład mówił
Prawdę. Więcej nie pamiętam.

Jestem smutny i czytam, lubię poprzeklinać.
Kino. Może trzeba się rozkruszyć, bletkę
Zwilżyć śliną? O, wspaniałe sklepy! O, życie!
Ubóstwo wyrażone śmiechem, prawie jak wtedy,

Gdy zgubiłem się z Ewą na Rondzie Mogilskim
I był księżyc, i dźwigi; a ona – w końcu maja,
Jeszcze leciutko pijana – śniła o śniegu. Cmok.


Tomasz Pułka, "Mixtape", Staromiejski Dom Kultury, Warszawa 2009

czwartek, 10 marca 2011

Mariusz Grzebalski, "Niepiosenki"


Dawniej czytałem w piwnicy Piotra Macierzyńskiego. Przychodzili znajomi z pączkami, wafelkami, paluszkami i termosami z herbatą i słuchali wierszy z tomu "Dance macabre ...". Czasem w pociągu zdarzało się na głos czytać ku uciesze młodszych podróżnych. Człowiek się zgrywał i otrzymywał za to pączka i trochę herbaty z termosu.

Dziś czytam Mariusz Grzebalskiego. Znajomi są już starsi i nie czekają na zgryw. Słuchają uważnie bez herbatników i termosów schnących gwałtownie. Wiersze Grzebalskiego są im bliskie. Nie odciągają humorem od istoty rzeczy, chociaż ten zawsze jest w poezji pożądany. Wiersze te mówią o rzeczach im bliskich: o seksie w biurze, o tym co dzieje się w kamienicy, w bloku, o ludziach odpychających swoją samotność i alienację. Bohaterowie wierszy Grzebalskiego są bliscy moim znajomym z Susza, bo tu również mieszkają ludzie, którzy za wszelką cenę chcą zapomnieć o swoim zwierzęcym pochodzeniu, że tak się wyrażę. Używają szminek, zapachów, budują masę mięśniową i tak dalej. To wszystko powododuje, że coraz bardziej brzydzą się sobą, przestają sobie ufać. Ścigają się wzajemnie, kto więcej uzbiera czegoś tam, kto staranniej wyczyścił samochód, itp. Niezadowolenie rośnie. Niezadowolenie ogarnia.

Czytam wiersz "Przez ścianę" i widzę w twarzach znajomych te dzieci, fałszywego karła i Niemrę. Wszystko byle jakie, próbujące stać się kimś wyjątkowym dla świata. I tyle.


MYŚLI W WINDZIE

Spóźnione słońce sierpnia, twojego ulubionego miesiąca.

Ale radość cofa się i szybko znika w nieznaczącym tle.


My rozwiązało się jak włosy dziewczyny

na zdjęciu, po którym nie ma śladu.


Tak, całe to legendarne życie, o którym wciąż

tyle się słyszy, dzieje się niechcący,

od przypadku do przypadku -

kaprys, nic więcej!


A jednak tyle podarowanego:

obiad w chińskiej knajpce,

orgazm na podłodze w pokoju biurowca,

kiedy na korytarzu szuranie tylu par butów

i głosy wirują w służbie prostodusznego handelku.


Potem spotykam cię raz jeszcze, i znów -

wcale mnie nie nudzi twój niemądry uśmiech.


Mariusz Grzebalski, "Niepiosenki", Biuro Literackie 2009

środa, 9 marca 2011

Marciusz Moroń, "Pali zalewa burzy"


Czego szukać? Co jeszcze może zaskoczyć. Pewnie każdy krok. Każda książka? No, nie każda. Wygrzebałem z piwnicy książkę Moronia. Usiadłem na skrzypiącym krześle i czytałem. Czytam do teraz i nie wiem, co myśleć. Jedno jest pewne: ten autor potrafi mnie zaskoczyć. Nagłe zwroty "akcji" w jego wierszach rozszerzają oczy. To jak samochód, który pojawia się nagle, z zaskoczenia naprzeciw twojego i nie wiesz, w którą stronę skręcić, co zrobić. Słów cięcie gięcie, żeby odwołać się do pewnego programu - tu ma swoje spełnienie. Polecam!



DMIE


twe dobre intencje źle o tobie świadczą

jeśli nie ma boga, gdzie jest mój księgowy? tu

skorupka na pięcie obraca się w kurę, które

to zaduszki, zadośćuczynienia? o!


jakże radośnie tym pustynnym ściegiem nacieramy

skronie nasze powszechnego wzruszenia. świtat

się ściera z czasem. tylko z czasem. nawet.


ŚWIĘTY PLANKTON


śniadanie naprzeciwko obiadu. kolacja się zapomina

zupa z wczoraj mydli oczy; zpleśniałe ogryzki

ogryź mnie z mięsa, a zostaną płucka. pół cacka

to nie całkiem cacko. fajka, jak mówił znajomy


jonasz podrzucając przepis. albowiem brzuch

wieloryba nie trawi współczucia jeno plankton,

szłyszysz! dla jednych plan to dla innych woda

po kądzieli rowek. płytki. woda po


Marciusz Moroń, "Pali zalewa burzy", Biblioteka Arterii, 2009

Donosy 2

Kolejne donosy swoje znalazłem.




http://www.pkpzin.pl/index.php?link=_material_view_user&id=2010&m=8&r=2010&kat=poezja

wtorek, 8 marca 2011

Krzysztof Siwczyk, "Koncentrat"


Domyślam się, że Krzysztof Siwczyk w książce poetyckiej zatytułowanej „Koncentrat” tworzy labirynt nieodgadnionych znaczeń. Nieodgadnionych, zapewne, tylko dla mnie. Cała reszta czytelników poezji poradzi sobie z tymi wierszami, będzie wiedziała o co tu chodzi. Ja nie rozumiem dlaczego Siwczyk w swoich wierszach odwołuje się do anatomii roślin (tytuł „dzień w pleromie”) czy do zagadnień matematycznych takich jak lemat. To z pewnością wynika z treści wierszy, ale te zamknęły się przede mną, przynajmniej większość z nich, co oczywiście nie świadczy na ich niekorzyść.
W każdym razie wiem już, co w numerologii oznacza liczba 33. Wiersz „Koncentrat” objawia się z ta liczbą na czole. Nie wiedziałem, co myśleć i sięgnąłem do numerologii właśnie.

Numerologiczna 33

Jest to wibracja, która uosabia wiedzę, mądrość, harmonię, tolerancję, wyrozumiałość, spełnienie. Ponadto, osobom z tą liczbą mistrzowską, przypisuje się wspaniałomyślność, szlachetność, kierowanie się w życiu dobrymi intencjami, współczucie, wrażliwość i wielkie uduchowienie. Oznacza łagodne usposobienie, oddanie, ciepło i opiekuńczość w szerokim zakresie. Jeśli wibracja jest wyrażana pozytywnie, to mamy do czynienia z człowiekiem spełnionym, zrównoważonym, roztaczającym opiekę nad innymi, służącym radą i pocieszeniem. Ponadto osoby takie są zawsze chętne do pomocy, wyzbyte egoizmu, kierują się dobrem innych, mają wewnętrzne poczucie sprawiedliwości, są cierpliwe, wyrozumiałe i uczciwe. Przestrzeganie zasad moralnych, kierowanie się w życiu dobrem jest dla nich niezwykle istotne. Wibracja 33 oznacza również prawdomówność, przewodnictwo duchowe, umiejętność panowania nad emocjami, dążenie do rozwoju osobistego i do osiągnięcia harmonii wewnętrznej. Łagodność, spokój emanujący z osób z wibracją mistrzowską 33, sprawia, że ludzie do nich lgną, szczególnie tacy, którzy potrzebują wsparcia, pocieszania, podniesienia na duchu i dobrej rady. 33 mają zdolność do wyciszania u innych nadmiernych, niedobrych emocji. Często posiadają wspaniałe zdolności terapeutyczne. Doskonale sprawdzają się jako doradcy duchowi, nauczyciele, psychologowie. Mają nadzwyczaj dobrze rozwiniętą intuicję.
Osobom z wibracją 33 nie można również odmówić cieszenia się dużym uznaniem i szacunkiem. Wobec siebie są bardzo wymagające i najlepiej czują się, jeśli mogą służyć pomocą innym.
Wibracja negatywna 33, może niestety przejawiać się w zbytnim idealizmie, buntowaniu się, robieniu wielkich rzeczy dla publiki, na pokaz. Możliwa jest również nerwowość, skłonność do popadania w uzależnienia, zaniedbywanie obowiązków, niepowodzenia w osiągnięciu sukcesów zawodowych, problemy z utrzymaniem się, wręcz poważne kłopoty finansowe.


Nie chcę zniechęcić do czytania wierszy Siwczyka. Przeciwnie, chciałbym żebyście poczytali sami wiersze z najnowszego tomu autora „Dzikich dzieci”. Przekonajcie się sami, jak daleko poszedł Siwczyk w tworzeniu poetyckich światów. Jaki jest świat „Koncentratu”? To przede wszystkim obrazy poetyckie, których sensu trzeba szukać w trudzie i znoju. Nagrodą będzie samo już wyświetlanie sobie filmów inspirowanych tą poezja. Zobaczyłem fiordy, dryfujące łodzie pełne ludzi, którzy są jak powieleni, każdy ma swojego sobowtóra, który chce się schować w koledze identycznym. Niech kolega identyczny męczy się jako odbiorca „ulokowany twarzą do ziemi”.
W „Wiosce wodnej” mieszkają ludzie pasywni, poddający się apokaliptycznemu nastrojowi. Może to już nie nastrój? W każdym razie i tu czekają na mnie zasieki interpretacyjne w postaci „niebieskiego kota”, armii właściwego rodzaju” i kilka innych.

Kończąc te nieciekawe wywody warto zapewnić, że czytanie wierszy Siwczyka do pewnego momentu wbije was w fotel albo twarde krzesło. Co będzie potem, nie wiem. Na zachętę przeczytam:

Wioska wodna

Coś tutaj znaczy dryfujący kult.
Mało pożywne rybki pląsają w lichych sieciach
Pośród radosnego zgiełku targowiska czółen.
Rzeka prześladowana morem żywi gadzie pastwisko,
Gdzieś w nurcie jest obecne zdekapitowane bóstwo,
O którym wie niebieski kot.
Skwar leje się z nieba zasnutego dymem palonych dekoderów.

Po odejściu ludzi nastała epoka nieznanego wcześniej rozkwitu.
Armia właściwego rodzaju opanowała całe terytorium,
Zarosły delty zasilające państwo króla, rozpoczęło się oblężenie
[świątyń.
Okazjonalnie można jeszcze spotkać ogniska oporu,
Zawodzenie po śmierci mającej się niezgorzej.

Wioska wodna wielokrotnie zmienia miejsce położenia.
W zależności od pory roku jest bliżej lub dalej umownego brzegu.
Nie ma to jednak większego wpływu na czas,
Jaki pozostał nam: nawóz, błoto, pamięć.

Kiedyś w towarzystwie ktoś pyta mnie o przeszłość.
Nagle widzę osiedle relikwii, szyb windy i pusty basen,
Szereg społecznych monopoli, zwartą konstrukcję sensu
Organizowanego podług zmyślnego regulaminu życia,
W którym bez reszty odnajdują się moje sny.
Nie to co teraz,
Nie to co jutro,
Odnajdę w wiosce wodnej, która pali oczy.
Analogicznie przebiega utylizacja jakiejś głębi,
Możliwych schematów własnych pragnień,
Materiału wspomnień, z którego jestem lepiony
Ileś już tam lat, trwam przy tym, ile się da, żeby o czymś była mowa.

W wiosce wodnej powoli płonie świat tego rodzaju.


Koncentrat

Kostki twarzy skierowane w strony.
Tu spoczywa królestwo tego świata.
Wzrasta naciek drzew, zawłaszcza obóz,
Za którym dogasa słońce, plewy i
Wszystko to widzi nas.
Najwyraźniej.

Mnisi drelich w świetle szumi
Pod wiatr, gdy zapada się głos
Nad równiną, o jakiej teraz myślimy
Bez nas, tak jakby coś miało miejsce,
Miało czas i mogło istnieć
W naszej postaci.

Nic nie istnieje w naszej postaci.
O tym milczy drelich, myśli równina,
To widzi czas. W miejscu rusza się
Naciek, kostki spadają po stopniach,
Które prowadzą w górę.
Trzydzieści trzy.

Ludzie bazowi

Wiem o ludziach bazowych, zasnęli. Zamieszkują w przeciw-
-świecie, w ciałach ciepłych niczym opuszczone w pośpiechu
gawry, spustoszone zbyt silnym nurtem żeremia, nic więcej nie
łączy ich z obrazem natury, jaki znałem z topornej kreski podręczników,
które pisała instytucja kultury, w punktach skupu
makulatury i butelek był ruch, można było coś wymienić, zaproponować
sobie dowolną przyszłość, tryb przypuszczający,
cywilny cmentarz, wykopki. Ludzie bazowi idą w widmowej
procesji, niosą sztandary łaski, stacjonują w snach. Wymieniają
mnie w niemych przemówieniach, wskazują właściwy
kierunek, są niekonieczni w każdej postaci, jednak przyjmuję
ich apel, wychodzę naprzeciw oczekiwaniom ludzi bazowych,
którzy chcą języka, pragną mówić o tym, co ich spotkało,
niczyim głosem. Żaden wymowny świat nie przypadł im
w udziale. Najpierw wyszli w morze błota, potem opadł z nich
entuzjazm. Dni stawały się opasłe jak archiwum państwowe,
o tej samej porze to samo słońce topiło lód w rynnach przetwórni.
Szli na taśmę, sprasowani pełgali na blok, mnożyli się
pod szorstkim kocami. Ludzie bazowi uprawiali sztukę mruczanda
w świątyniach bogów nikłych jak księga skarg i zażaleń,
do jakiej wpisywali imiona utraty. Na tej stronie ślad się
urywa. Tyle wiem o ludziach bazowych. Ta wiedza w niczym
nie oddaje radości ze spotkania, kiedy milczymy w głębi płytkiej
jak tu ziemia.


Krzysztof Siwczyk, „Koncentrat”, Wydawnictwo Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej
i Centrum Animacji Kultury w Poznaniu, Poznań 2010

wtorek, 1 marca 2011

Broń biologiczna. "Gram, mózgu", Robert Rybicki


Wyciągam wiersz Rybickiego i odkręcam nim słoik. Panowie od czesania butów wołają mnie na wiśniówkę, ale nie mogę się z nimi zgodzić od wielu miesięcy. Wolę wiersze Rybickiego śpiewane przez dziurę w ścianie mojej piwnicy. To zaledwie jedno oko, ale widać przez nie cały banał i gówno transgenicznego elktrogenomu frazy poety, który przybył z zamierzchłych czasów i mówi nam zamierzchłe rzeczy.
Po pierwszym wierszu kłódka ściąga rękawice i rzuca mi ją pod moje omszałe nogi. Proszę w myślach, by nie modlił się za mnie dżem, który od lat fałduje mi przełyk swoimi błędami ortograficznymi.
Coś zawiało w ucho. Skręcam się i uciszam pod żebrami. Znów coś zawiało, ale jakby lżej. Zaledwie drobny szept żółwia. Powoli odkręcam głowę, lekko trzeszczy nienasmarowana. Słoik mruga okiem, że wszystko dobrze, że nie stoję na linii strzału. Odwracam się coraz odważniej, ale nie szybciej. Czuję się lżejszy niż zwykle, jak to? Poezja odchudza? Kryptoreklama bioenergoterapeuty? Wystrzeliwucha mylnopauzy? Krystaledwoliczna pryncypałowucha? Nie. Z rogu ściany wystaje słoik bez jednego ogórka w środku. Szpeci mnie swym blaskiem, omamia moje zmysły chodzenia po klawikordzie przestarzałego podmuchu czterdziestu dwóch wiosen, wciąga mnie oko słoika, wsysa w swoje jelito. Krzyczę, wołam panów od czesania butów, ale oni są daleko, daleko, daleko. Zagrzmiało niezwykle radośnie i tragicznie zarazem. Nad głową usłyszałem zakręcaną pokrywę słoika. To Rybicki – poeta z niebios aklamacji partykuł wszechrzeczy. Tylko cmoknął na znak niezadowolenia. Za chudy jestem, za chudy. Widzę jeszcze, jak wędką zwija swoją książkę i wkłada ją do czopka na reumatyzm. Nie patrzy już na mnie żadnym uchem, tylko sam zwija się w czarny kwadrat i wsiąka w podłogę. Wszystko płonie jak wnętrze głowy ministra.
Mi powoli brakuje powietrza. Ogórki rozpychają się grabiami, ciągle oglądają ten sam film o porodach parzystokopytnych podczas kolacji Puszki Pandory. Powoli się wykańczam, dałem się złapać, zarezerwowano mną miejsce, jestem już tylko numerkiem z szatni kieszeni Rybickiego. On przypala mnie elektronicznym papierosem i zdaje się mówić: masz za swoje. Chciało ci się wiersze czytać, to teraz płać za to swoją surowacizną.
Przymykam oczy. Chciałbym stąd wyjść, ale wiem już, że każdy chciałby wyjść, wszystko zaczyna się od wyjścia. Jestem tylko systemem, który działa jak każdy komunikat.

Moje wysilanie się na jakiś „absurd” jest niczym wobec pisarstwa Rybickiego. Ja zrobiłem to dla zabawy, on pisze śmiertelnie poważnie. Nie, nikt już nie pisze „śmiertelnie”. On to robi na serio.
Pozwoliłem sobie na wypluwanie z palców stosu słów, nieudolne wypluwanie w porównaniu do sposobu, w jaki to robi Rybicki. Dlaczego? Co mam robić, co mam myśleć, czytając o Dzikołakach? Przekonajcie się sami. Zmierzcie się z tą poezją!
Poczytajcie wiersze z tomu „Gram mózgu”. Można to zrobić tu, co prawda pod innym tytułem występuje książka: http://www.paleta.org/index.php?strona=poezja&id_albumu=2

Wierzyć w sens, w prawdę, szukać sensu, prawdy, to zadanie, które uważam za kluczowe. Szukać w dźwiękach, w słowach, w barwach, w pieniądzach, w sieci, w kieszeni, za oknem. Rybicki przeciąga znaczenia, wywraca je, pokazuje z innej perspektywy. To szalona poezja. Przez chwile pobudza adrenalinę, daje odpocząć sumieniu, bo zaczynam widzieć swoje czyny inaczej, patrzę na nie przez pryzmat innych znaczeń, innych słów. Dokąd to jednak prowadzi? Gdzie jest tu komunikat dla mnie? A może to wystarczy?
Czasem mam wrażenie, że to głupie, nic nie znaczy. Wymyślam tym wierszom, że powstały dla zgrywy. To tylko błyskotliwe połączenia wyrazów, które nie mają treści. No, ale jakiej niby treści?
Podobny problem miałem, czytając „Stos gitar”. Wiele czytałem wierszy takich jak „To jest stół. Lekcja”. Jednak tylko Rybicki postanowił taki opublikować. Dostarczył materiału analitykom języka? Ale wiersz z tomu „Stos gitar” przeczytam kiedy indziej, już bez komentarza.
Jedno jest pewne: Rybicki znalazł sposób na pisanie, na oryginalność. To stwierdzenie zakłada, że kalkulował, że mielił się ze sobą w słowach, by ujawnić się jako poeta. Niekoniecznie tak musiało być. Bardzo prawdopodobne jest to, że Robert Rybicki taki się urodził. Jeśli tak jest w istocie, to gratuluję. Że się urodził taki.
Wiersze Rybickiego są jak broń biologiczna uwolniona ze słoików w mojej piwnicy. Objawy zatrucia: paraliż narządów mowy przeplatany z nagłymi atakami gadulstwa, halucynacje, zaburzenia równowagi pomiędzy neuroprzekaźnikami pobudzającymi i hamującymi, w konsekwencji epilepsja.
W końcu poddaję się i czytam niczego nie oczekując, wiedząc, że te wiersze spowodują w końcu wewnętrzne krwawienie.
I rzeczywiście jest eksplozja. Coraz częściej jednak powstaje w mojej głowie pytanie, dlaczego? Co chce mi on powiedzieć? Ile ma charakteru? Znów książka, która rzyga słowami, frazami, niewiele mówi, chce się ją czytać, ale dlaczego?
Pośród tych słów błądzę i niewiele widzę. Czuję jednak, że nie mogę liczyć na pomoc od ludzi. Dochodzi do mnie, że jestem tu sam. I wy też, każdy z was jest sam w gruncie rzeczy. Otoczeni sprzętami, pojęciami, zmuszeni do wykonywania zajęć zgubiliśmy swoje ślady. Teraz już nie wiemy nawet dokąd one mogły nas zaprowadzić. Ukręcę łeb wierszom Rybickiego!

Dlaczego wychodzicie przed dom i spoglądacie przed siebie zmęczeni? Dlaczego zasłaniając okna zatrzymujecie wzrok nieświadomie na jakimś punkcie albo pozwalacie, by rozmywał się w przestrzeni? Dlaczego zamiast tego nie spróbujecie chociaż poczytać wierszy Roberta Rybickiego?

A macie za swoje:

Obrzyn czasu

Dzikołaki przyszły w stringach.
Zjadłem jajecznicę i osiągnąłem
constans. Dotarł do mnie
światopogląd bakterii. Spójrz na
chody ludzi! Wszystkich ludzi.
Mój mózg jest łowicką wycinanką.
Na palecie wydrapane tęczówki.
Poezya jest po to, żeby jej nie
było. Konnica rastafarian, z
siekierami, gna w rododendrony.
Wyłącz lampkę serca z kontaktu,
bo wszyscy będą widzieć. Wkład
z czerwonym żelem obok krwi i
dyskietki kasy chorych; łatka
z żyłkowanej skórogumy do
przyszycia. Nie chcę mieszkać
w Polsce, bo mnie na nic nie stać.
Nie chcę! Rzemieniem owinąłem
łyżeczkę. Poczułem się jak lód
w pucharku. Co to jest penis?
Zza paska wysuwa się obrzyn
czasu. To, że się komuś nóż
otwiera w kieszeni, to jest
zwykła, podwórkowa gangsterka.
Obadej obrzin, maczeta, ja?
Będziemy siekać urzędników.
Siekać jak szczypiorek.
Sikać.



Znaleziono czaszkę Bogga.
Na brzegu rzeki leży trup
syrenki z podwiniętym
ogonem. Na brzeżku
wargi sromowej.
Jeszcze słówko o Wielkim Szyfrze Świata
i przerwa na reklamy.


Rury. Cipunkt.

Początek to transenergetyczna euforia.
Na środku pokoju rośnie stos języków.
Oczodoły, z wepchniętą śliwką, świecą.
Zgraja pijanych chłystków, rzekł biskup.
Daję oto komunię człowiekowi, który
nie wierzy w Boga, rzekł biskup.
Fajny masz tyłeczek, rzekł biskup.
I wtedy górnicze czaka odżywają.
Noże odzyskują swój dawny blask.
Pod kołdrą mchu skarpety spływają
z piszczeli. Statek ląduje we
wgłębieniu dłoni. Lufka
wypada i rozpada się na piksele.
W moim mózgu zamarznięty mamut.
Moje korzenie zalewa mazut.
Dobrze, że mazut nie wpłynął do zalewu,
z którego utopce wyjęły koło od ciągnika.
Usta straciły wiarygodność wraz
z pojawieniem się pierwszego Słowa.
Za tydzień będzie święto eksplozji, bo
wiatr wypiął na nas tyłek z cellulitem.
Ziemia jest jednym z bunkrów Bogga-
-epileptyka, który ćwiczy starośpiew,
cień starośpiewu. Ludzka świadomość
składa się z takich właśnie kryjówek.
Uczymy się wypowiadać swój śmiech.
Z pobliskiej rzeki wyłowiono Murzyna.
Tysiące uśmiechniętych twarzy na plaży.
Jedyne, co pamiętam, to elektrownia song
i wzmożoną ofensywę bakterii cola.
Usłyszałem w ciemności szept: ja pierdolę.
Widziałem na BB C, jak działa PCP.
Jestem intelektualnym mordercą dla
inteligencji awangardy przedemerytalnej.
Łojcze, łoddal łody mie tyn kielon, rzekł biskup.
Uwolnij swą świadomość i zamieszkaj w lesie.
Zanim powstanie wiersz, z dala majaczą
frazy, kołyszą się, zataczają, niezła faza.
Krytycy zakopują teksty w kopcach kultury.
Do oczu wpadają drobinki deszczu z cynfolii.
Andrzej Ptak kopniakami turlał ze wzgórza
obudowę pralki automatycznej SILE SIA .
Ojciec zamyka oko po podliczeniu
ostatniej cyfry. Ćwierkające szlifierki.
Epifania to wizja, która rozświetla
duszę intelektualnego parobka.
Nad rzeką grassują bakterie...
To jest literatura regionalna!
Poczułem się prawdziwy, gdy
zwątpiłem we własne istnienie.
Koniec to pangalaktyczne wycieńczenie.



Robert Rybicki, "Gram mózgu", WBPiCAK, Poznań 2010