środa, 23 listopada 2011

Robert Rybicki, „Masakra kalaczakra”, czyli wewnętrzne krwawienie.

Dziś urodziłem dwie córki i dostałem książkę Rybickiego. Ostatnio czytałem jego książę w marcu. Nie mam firan w oknach, bo boję się oburzonych w Ameryce. Muszę kupić mleko. Staram się opuścić wędzone spodnie tak, by móc wywlec kości bezpiecznie na wyprawę po produkty spożywcze. Ciągle jednak nie mogę wyjść ze świata książki. Bezdźwięczny zapach lnu trzyma mnie za nogi wraz z „niezauważalnymi szprychami”. „Postać w białym płaszczu” rozkłada placki w przedpokoju i nie mogę przeskoczyć tego wykładu, nie wiem o co chodzi. Staram się być „morskim prądem, który niesie węgorze, ale Przemysław zbyt twardo podchodzi do diety a Jarosław ma za mały plecak, by mnie w nim wynieść. Jego niebieski polar, to już zbyt banalny kamuflaż. Jacek jeździ wokół fokusem i trąbi. Niestety zamieniam się w prąd stały.
Idę za radą i wyobrażam obie „wątrobę, która płonie jak statek na morskim widnokręgu”. Mam jednak problem z działką budowlaną i przypomina mi on placki w przedpokoju. Dwie córki, które urodziłem, chociaż tego faktu nie pamiętam, wymagają ode mnie, bym wyobraził sobie swoją „wątrobę jako wygodny tapczan”. Próbuję, ale wychodzi mi jednie wątroba jako strawiona głowa śledzia. Zapotrzebowanie na artykuły spożywcze rośnie groźnie. Doraźnie i sprośnie. Momentami myślę, że sekunda to moja żona. Na szczęście „galaktyka jest tarczą starego telefonu o barwie kości słoniowej”.

Robert Rybicki znów nie ułatwia życia czytelnikowi – zresztą sam przyznaje, że „Bliżsi mi są Ludzie Kibli niż/ Ty, czytelniku”. Na pozór nie widomo o co chodzi jego wierszom. Na pozór, bo jeśli odetniemy od nich wszystko, co należy do sfery wyobraźni poety, to wyłoni się jakiś tam sens tych wierszy. Szkoda tylko, że zanim uda się to uczynić, dostaję wewnętrznego krwotoku. Nieoczekiwane skojarzenia piętrzące się w każdym wierszu Roberta Rybickiego odsuwają od sedna sprawy. Mało tego, pojawia się w końcu pytanie o to, czy autor pamięta o co mu chodziło.
Pozostaje jedynie odbiór na poziomie emocji, jakie wywołują te wiersze.
Ponownie można postawić Rybickiemu zarzut, że niewiele ma do powiedzenia, że znalazł sobie sposób na oszukanie czytelnika. Jest to jednocześnie sposób na poezję osobną, niepowtarzalną. W końcu zawsze znajdzie się grupa snobów, którzy ujrzą i docenią w wydziwianiu dominację formy nad jałowością treści obecnego świata.
Poezja to sztuka. Sztuka zaś to również sposób wyrażania siebie. Bruce Lee podkreślał, że każdy ruch w sztuce walki to również sposób wyrażania siebie, pokazania osobowości. Idąc tym tropem traktuję poezję Roberta Rybickiego jako sposób wyrażenia siebie, każde słowo to kolejny ruch, cios, unik, cios, cios i zejście.
Zupełnie zaś mnie nie kręci, jak to mówią, że na kartkach „Masakry Kalaczakry” spotykają się postacie i rekwizyty z różnych epok, środowisk. To zabawy, które przeżyłem w liceum dla zabicia czasu na nudnej lekcji. I nie byliśmy utalentowanymi poetami. Tworzyliśmy jedynie znudzone towarzystwo w ostatniej ławce. Z tej nudy i zniechęcenia rodziła się chora wyobraźnia.
Przyznaję osobny charakter tej poezji i jestem pewien, że zarówno dla miłośników Rybickiego jak i dla nowych odbiorców spotkanie z „Masakrą kalaczakrą” będzie mocnym doświadczeniem.
Sam jednak lekko się zawiodłem. Miałem nadzieję poczytać Rybickiego o ten rok od „Gramu mózgu” innego, rozwiniętego. Tymczasem czytam jakby kontynuację książki z poprzedniego roku. Być może o to chodziło.


Robert Rybicki, Masakra kalaczakra, WBPiCAK, Poznań 2011

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz