Słońce paliło w łeb, jak podczas kolonii w Mielcu. To wspomnienie roku 1985 owiało Zlikiego lekkim wiatrem, chłodzącym niezbyt skutecznie. Szedł rozmazany po gwarnej ulicy miasta, przenikał przez ludzi, trąbiące na siebie auta. Potykał się czasem o wspomnienia rodzinnego miasta nad jeziorem, w którym w szczęściu i rodzinnej atmosferze kisło kilku jego dobrych kolegów. Chciał być teraz z nimi. Odwiedzić ich świeże ogródki, pogadać z nudnymi kiełbasami na grillu, popatrzeć na ich spracowane żony, które nabrały krowich oczu, mimo że jeszcze 15 lat temu rozumiały podczas matury różnicę między Kasprowiczem a Asnykiem, rozejrzeć się co to świat zrobił z nimi wszystkimi, dlaczego chowają się w esemesach i mejlach, boją się wyjść ze swoich garaży i piwnic.
Na osiedlu przy bloku nr 6, w którym mieszka dwóch skurwysynów, którzy złupili mu niedawno dwie dychy i dali kopa w dupę, zauważył taką oto sytuację: mały facecik, z aktówką w ręku, która przy jego wzroście sprawiała wrażenie taczki potknął się o równość w nierównym chodniku. Zauważył to pies, który rozochocony postanowił dodać coś od siebie i rzucił się facecikowi do nogi. Ugryzł go raz, drugi raz, trzeci raz, aż w końcu wyleciał ten gnój, który skroił Zilkiego z dwóch dych i zawołał psa: „Terminator do mnie”. Myśląc o tym, co się zdarzyło od razu upomniałem Zlikiego, żeby się nie wtrącał. Wiedziałem, że po głowie chodzi mu ten kop w dupę od tego właśnie chuja[1]. Tłumaczyłem mu, że będzie inna sposobność. Niestety imię Terminator jeszcze bardziej negatywnie nastawiło Zlikiego do bujanego mieszczanina. Pies pobiegł do gnojka i schował się do klatki. Gnojek zamknął drzwi, by nie było już kłopotu z terminatorem i podbiegł do wstającego facecika, po czym przybił gwóźdź przydzielając mu kopniaka, który posłał go ponownie na chodnik. Teraz Zliki Pit. Idzie do gościa jak po kilo cukru w 86. Krok pewny, oko tygrysa. Gnój cieszy się na konfrontacje i nawet udaje bruslego. Bruce Lee dławi się w tym momencie kaczką po kantońsku za jeny św. Piotra. Zaczyna ruszać ramionami, powoli wywijać rękoma, czy tam ręcami kurwa[2], Zliki wykonuje proste kopnięcie na brzuch, które przełamuje osiedlowca. Do tego prawy cep i jest kotlet. Wyprostowuje mu twarz i znów prawy, tym razem prosty, w nos dla sosu. Gnój zaczyna lewitować. Zlikiemu nie o to chodziło, chciał jeszcze potańczyć i zaprawić gościa na dłużej. Pcha go na ścianę bloku i lewy na żebro. Coś pękło. Coś w ogóle pękło, bo Zliki odstąpił nagle i zmartwił się. To przecież zwykła zemsta!
Facecik poniżony, nie patrzył nawet na kwiaty. Wiedział, że całe osiedle będzie pisać o tym pieśni. Zliki zapragnął być u siebie w miasteczku, znów przy lesie wpadać na pomysły wierszy albo opowiadań, których nikt nie czyta, ale jest ciepło i spokojnie. „Proszę pana, dziękuje panu, skamle i dziękuję facecik. Nie wiem jak panu dziękować, ale nie wiem też czy dobrze pan zrobił. Należy pan do odważnych. Proszę” – tu wręczył Zlikiemu kartkę, kartonik, co to może być. Zliki czyta pod nosem, do siebie: Zaproszenie na wieczór autorski Damiana Kuśki. Damian Kuśka, ur. W 1978 roku, nauczyciel, poeta, instruktor tańca. Opublikował trzy tomiki poezji: „Wstańcie kwiaty”, „Chwile kamienie, chwile motyle”, „Nie po drodze mi z marzeniami”. Opisuje świat takim jakim go widzi. Spotkanie finansowane przez Urząd Miasta.
Zliki po pierwsze bardzo się wkurwił, bo wiadomo najczęściej już po tytule z czym ma się do czynienia. Potem Wku.. się jeszcze bardziej, bo wyszło na to, że fajansiarzowi pomógł. Na koniec wkur… się zupełnie, bo zauważył krew na swojej koszulce. Ludzie przechodzili, uśmiechali się, stanowili bardzo łagodne tło tych wydarzeń, aż z pewną przesadą można powiedzieć, że na coś się przydali.
Nawet ja się rozemocjonowałem do tego stopnia, że nie poskąpiłem brzydkich słów dla dodania autentyczności temu obrazkowi. Mówię wam, jak ja lubię sobie coś czasem napisać….!
Wieczór autorski chodził Zlikiemu po głowie całą noc. Niby spał, niby nawet chrapał, ale i tak nikt tego nie słyszał. Wydawało mu się nawet, że ma pomysł na wiersz, ale teraz, kiedy wstał opuchnięty już nic nie pamięta. Śmierdział papierosami i piwem, które zesrało mu się w żołądku. Na biurku zaproszenie na spotkanie autorskie z Damianem Kuśką. Zliki odpalił google. Jest i nasz poeta. Ma swoją stronę internetową, na której zamieścił niezliczoną ilość zdjęć z wieczorów autorskich z kilkoma znajomymi stanowiącymi całą widownię. Rzucały się w oczy półki z książkami za jego postacią, co podpowiada, że spotkania odbywały się w starannie zaaranżowanym wnętrzu lub w bibliotece. Czapki z głów panowie i panie. Kuśka w kaszkiecie, czasem z parasolem wyglądał dostojnie mimo swojej łysiny i świńskich oczu.
Widząc minę Zlikiego żałuję, że do tej pory nie dałem mu możliwości wystąpienia w takim spotkaniu. To jego marzenie, które powinno się spełnić, by mógł zasnąć snem sprawiedliwego. To konieczne, by nie pogrążył się w alkoholizmie ze wstydem skrywanym przed rodziną i znajomymi, by nie zaczął słuchać Radia Maryja i szukać winnych swojej nieudanej kariery literackiej. Nie jestem jednak pewien czy uniosę na swoich wątłych barkach takiego bohatera.
Spotkanie z Kuśką odbyło się w miejskiej bibliotece. Nic ciekawego. Można było kupić książkę poety, zadać mu pytanie, porozmawiać z nim. Żadnych emocji. Więcej działo się na samej widowni. Po ludziach, którzy ją stanowili, po ich gestach, czapkach, marynarkach, oprawkach okularów pozwalam Zlikiemu wyciągnąć wniosek, że to nie hołota. To bezpośrednio zainteresowani. I tak, starszy, z siwą brodą, często wystawiający czubek języka to dyrektor domu kultury. Chuda, wysuszona, zniszczona, siwa, krzycząca, zwracająca na siebie uwagę to radna należąca zapewne do komisji oświaty i kultury. Postawny, szeroko się śmiejący to wydawca, czyli ktoś ze stowarzyszenia pisarzy, czegoś takiego. Był dziennikarz z porannej gazety, jakiś młody dwudziestoletni w czerwonej bluzie i czarnych bojówkach prawie łysy, prawie, bo z tyłu wystawało mu kilka związanych gumką włosów, na boku zaś tlenione kłaki utkane w warkocz, ale tylko z jednej strony taki imbryk. To student kulturoznawstwa na tutejszym uniwersytecie i student zaoczny tutejsze prywatnej szkoły wyższej wydziału informatycznego. Prowadzi własny portal informacyjny o zacięciu kulturalnym i stąd jego obecność na wieczorze autorskim Damiana Kuśki.
Ludzie ci rozmawiali ze sobą jakby się znali, jakby byli rodziną. Przyszło ich tu około 12, ale gwar taki, jakby trzy grupy przedszkolaków zwaliły się nagle na poetyckim spotkaniu z poetą, którego jeszcze dupa boli po wczorajszym kopniaku. Promieniał ze szczęścia, przyjmując kwiaty od bibliotekarki i bardzo żałował, że dyrektorka biblioteki nagle znalazła się w szpitalu. Tak bardzo chciał jej podziękować publicznie. Reszta załatwiała swoje sprawy. Rozmawiali o dotacjach. I tak młody nauczyciel, który zapewne nie znał nawet nazwiska Kuśki rozmawiał z radną o projekcie, w którym ona sama może być uwzględniona, niech tylko pomoże, zrobimy coś dla dzieciaków, pojadą nad morze, ktoś z nimi zrobi zajęcia korekcyjne, my sami się przy tym najemy, pozwiedzamy i jeszcze podzielimy tym, co wezmę za koordynowanie tego jakże przemiłego i fachowego projektu, bez którego rozwój dzieci byłby niekompletny. Oczywiście młody w czerwonej bluzie nagłośni odpowiednio sprawę, opiszę ją z naciskiem na walory merytoryczne projektu.
W końcu Kuśka zauważył Zlikiego.
- Witam, witam serdecznie mojego wybawiciela. Dziś mój dzień, musimy się bliżej poznać.
Zlikiemu przyszło do głowy, że to może jakiś pedał. Postanowił jednak brnąć w tą paranoję, pogadać z tym Kuśką. Może czegoś się dowie, może znajdzie jakąś robotę, w końcu nikogo tu nie zna. Szkoda, że zawieranie znajomości rozpoczyna od Damiana Kuśki poety, który przed chwilą czytał o motylach, które swym lotem uwieczniają to, co właśnie Kuśka pomyślał stojąc na ganku swej miłości nie wiedząc, w którą stronę iść. Przydałoby się jednak poznać kogoś.
Wyszli na ulicę, od której bił gorąc. Nagrzała się biedaczka przez cały dzień. Doszła też do nich jakaś poetka, poetka plus nauczycielka. Potrząsała głową jak aktorka Krystyna Janda, tak ceniona swego czasu. Cóż teraz, myślał sobie Zliki, ceni ją tylko Wajda, Seweryn i ktoś jeszcze, ale młodzi już nawet nie kojarzą jej nazwiska. Poetka potrząsając głową zarzucała Kuśce wtórność. On zerkał na Zlikiego i mrugał porozumiewawczo okiem, że to niby wariatka.
Usiedli w ogródku piwnym. Zliki zgarbił się, bo miał tylko 10 złotych a to nie jest suma, którą lubią ogródki piwne. Tak się złożyło, że kolejkę wziął dla niego Kuśka. Zliki nie czuł się dobrze w starym mieście miasta. Widział, że nie pasuje tu ze swoimi spodniami wyciągniętymi z piwnicy, schudł, więc znów się mieści w sztruksy z 1998 roku. Odstawał na kilometr ze swoimi wierszami, które czasem bywają nawet rymowane. Z kolei te lepsze poruszają tematy, których nie potrafił „sprzedać”. Odstawał na kilometr z nieumiejętnością sprzedania się.
- Trudno dziś sprzedać cokolwiek – zagadnął Kuśka. – Mówię o tym, bo chyba jest pan zdziwiony tym, że tak niewielu ludzi było na spotkaniu. To norma.
- Moja ciotka uprawia ziemniaki. Też ma kłopoty – odpowiedział Zliki tak, by można było kontynuować temat również z innej strony.
Czy Zliki spotka jeszcze Kuśkę?
Czy Kuśka opublikuje kolejny tomik z wierszami?
Czy dyrektor domu kultury przyjdzie na spotkanie z Kuśką?
Czy dom kultury wytrzyma kolejnego dyrektora?
Czy Zliki napisze swój wiersz?
Czy kultura przetrzyma Polskę?
Czy Polska jeszcze jest?
Czy Zliki założy swój blog?
Wszystkiego dowiecie się w kolejnym odcinku.