wtorek, 10 maja 2011

Marcin Orliński, "Drzazgi i śmiech" w Tropical Island


Nadszedł sądny dzień, w którym musiałem opuścić piwnicę na dłużej. Wszystko dlatego, że postanowiłem zabawić się ekstra i … pojechać na pracowniczą wycieczkę do Niemiec. Wytłukłem kości w autobusie, pozwiedzałem przydrożne stacje benzynowe i ich kible, popatrzyłem na rowery w Berlinie.
Przed wyjazdem zszedłem jeszcze do piwnicy wciągnąć trochę skisłego powietrza i zabrałem książkę Marcina Orlińskiego „Drzazgi i śmiech”. Tak, to ten sam autor, o którym pisałem niedawno. Proszę obie wyobrazić, że w jednym roku opublikował dwie książki z wierszami. Nie mogłem tego ogłosić ot tak sobie w piwnicy, bo naraziłbym siebie na śmiech. Jak to, co ty pieprzysz! Nie wydaje się dwóch różnych książek, w dwóch różnych wydawnictwach tego samego roku! Tak by było, tak by mówili.
A jednak. Orliński nie zna umiaru.
W pierwszy wiersz tego tomu wbiłem się jak szerszeń w mięso. Nosi on tytuł „Tusz”. Po trzecim czytaniu przypomniałem sobie, że kiedyś też pisałem wiersze, czasem jeszcze coś mnie podkusi do tego typu zajęcia. I zawsze wychodziło mi z tego coś, co wszyscy rozumieli. Nigdy nie udało mi się napisać wiersza, który byłby dla czytelnika tajemnicą. Tu mamy wiersz składający się z kilku zamkniętych drzwi. Pierwsza sprawa: zupełnie nie rozumiem dlaczego „Tusz”, skąd taki tytuł? Dalej, cytuję:

W złe, lipcowe popołudnia
drzewa zrzucają korony, a trasy owych pojazdów
o silnikach na ocet krzyżują się

W drewnie.

Jakich pojazdów, co znaczy ocet, skąd nagle te pojazdy? Nie rozumiem. Zawsze chciałem pisać takie tajemnicze wiersze. Chciałem też, by jednak one interesowały czytelnika, by tajemnica wypływała z intencji autora, nie zaś jedynie z pompowanych słowami obrazów, które mętnieją w końcu i stają się błahe, banalne. Postanowiłem poszukać w książce Marcina Orlińskiego tematu. W tomie „Parada drezyn” tematem było dzieciństwo, przynajmniej tym tematem, który nieodparcie rzucał się na mózg.
„Drzazgi i śmiech” – tytuł, który od razu skojarzył mi się z awanturą. Ktoś obraca coś w drzazgi i śmieje się głośno ze wszystkich. Jednak inaczej się dzieje. W wierszu „Niedbale niesiemy trumny naszych umarłych” słowa tytułu książki powracają. Nie są one jednak synonimem rozróby zwieńczonej chichotem. To raczej pamiątki z przeszłości odkrywane przy okazji przeprowadzki, zmiany miejsca. Tyle zostało z przeszłości, z tych lat, które tak bardzo sobie ceniliśmy. Orliński znów grzebie w swojej codzienności, przegląda stare rzeczy, by utwierdzić się w przekonaniu, że miało to wszystko sens.
Pamięć jest najczęściej wybiórcza. Pozostaje w nas to, co najmocniej uderzyło. Nie ważne czy chodzi o przyjemne, czy nieprzyjemne … te no, sprawy. Dlatego poeta stara się uporządkować wspomnienia, złożyć je do kupy. Wychodzi z tego mała walka o poskładanie swojego świata, dotarcie do swojej tożsamości. Zwykłe rzeczy nabierają sensu w świecie Orlińskiego.
W docieraniu do istoty człowieka poeta pozbywa się granic – tych ustalonych przez ludzi i tych, które rodzą się w każdym z nas. Podejmuje walkę ze stereotypami. To z mojej strony odważne stwierdzenie, bo oparte raczej na przeczuciu, nie potrafię wskazać konkretnego fragmentu wiersza, który będzie na to dowodem. Może „Kilka ważnych spraw” zainspirowało mnie do takiej refleksji. No, tłumaczył się nie będę na swoim podwórku! Tak to widzę i chuj.
I w ogóle podoba mi się ta książka. A tym co tak nosy pozwieszali i malkątęcą w nosie niech pokręco.
Gdybym miał dobrych wierszy kupę i możliwość wydałbym i trzy książki w roku.


A żeby milej się jeszcze zrobiło, to powiem, że książka „Drzazgi i śmiech” była ze mną w Tropical Island w Berlinie. Leżałem na leżaku i czytałem polskie wiersze. Obok mnie palmy, liście, dziewczyny jakieś, koktajle, tropikalne ptaki, zapach chloru, morski piasek. A jednak czułem się jak w piwnicy, czułem się jak na podwórku, czułem się jak u babci, czułem się jak w Siemcichach, czułem się jak w Suszu. I to wystarczy.

Un chien andalou

Wygięte szyje chudych rewolucjonistów

i marginesy stron w podręcznikach astronomii,

definicje pulsara i zenitu. Fotografie bezbarwne,

na których ważniejsza od treści okazuje się

gruba kolekcja tlenków i zasuszonych owadów,

sproszkowana kość łokciowa siostry, komputer


brata. I jeszcze ten spowolniony lot rozrzuconych

kartek. kiedy zazdrosny kolega wyjawia

twój wstydliwy sekret. I śmiech dziewcząt,

ich wykrzywione usta w samych jądrze


pożaru. A jeśli masz klaser, możesz wsunąć

za błyszczącą tasiemkę wielkie znaleziska:

białe mydło, opakowanie po Pramolanie,

pilnik do paznokci. A także cienkie, białe

ściany daczy nad rozlewiskiem,


nad którym się siada,

by już nigdy nie wstać.





Marcin Orliński, „Drzazgi i śmiech”, WBPiCAK, Poznań 2010




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz