Tyle ma pieniędzy a równy z niego facet.
J. J. w rozmowie prywatnej
w aucie marki Opel Kadet rocznik 1989
Padał deszcz i zbliżał się wieczór. To dopiero czas. Zliki postanowił napisać wiersz, ponieważ wszyscy znajomi poeci już zamieścili na facebooku swoje teksty a on, sami się przekonajcie, od dwóch tygodni nie napisał nic. Stał przed oknem i stąd wiedział, że pada deszcz i zbliża się wieczór. Złapał się za głowę i pomyślał: jaki mam głupi łeb. Po czym znów patrzył tępo w nawilżone deszczem ulice.
Postanowił wyjść z domu, odświeżyć łeb, namoczyć się deszczem, spotkać kogoś, porozmawiać z kimś, słowem, poszukać natchnienia, inspiracji. Zliki wierzył, że wiersze nie wydostają się z serca. One podchodzą do człowieka z ulicy, z kawiarni, koncertu, rozmowy przekupek na targu. Powiedział kiedyś podczas jednego ze spotkań autorskich ze sobą w roli głównej, że wiersze to ptaki, które szukają swego gniazda. Jeśli poeta ma szczęście, to znajdzie się w miejscu, w którym znalazł się i taki ptak. Wówczas istnieje duże prawdopodobieństwo, że ptak ten w tym właśnie poecie uwije sobie gniazdo. Wiadomo: brawa, wzruszenie, serce sali bije szybciej, drżą szyby w oknach. Tyłeczek prowadzącej usuwa się z krzesła.
Wyszedł z domu. Poszedł w kierunku wielkiego centrum handlowego. Lubił tam usiąść w jednej z małych jadłodajni. Jadł kebab, naleśnika, coś chińskiego na talerzu albo w pudełku i patrzył na ludzi. Przeżuwając czekał na swojego ptaka.
Tym razem było podobnie. Siedział przed talerzem, na którym kolorowe danie prężyło się jak modelka na wybiegu, całym sobą, wszystkimi elementami zachęcało do jedzenia. Przez chwilę wydawało mu się, że surówka lewitując podchodzi do niego. Szukał między nią a sobą nici, którą mógłby pociągnąć ku sobie. Może to ona właśnie jest moim ptakiem, który pręży się, stroi w piórka, kłapię pięknie dziobem, o ile można kłapać pięknie, o ile ptak może kłapać i wsiąknie we mnie, zatrzyma się przy sercu. Pożarł ją. I nic.
Siłował się właśnie z twardym kawałkiem kababa, kiedy przysiadł się blondyn. A może rudy był? Krótkie włosy nie pozwalały obiektywnie i z całą pewnością ocenić koloru włosów. Co, nie ważne? Dla Zlikiego ważne. Uważał, że rudzi są fałszywi, co wyraził kiedyś podczas jednego ze spotkań autorskich ze sobą w roli głównej. Siedział tam pewien poeta i krytyk literacki, który współpracował z pismem Klawiatura, Pozamiatać, publikował w Kulturze słońca, Archiwum talentów, Spazmie żaby i Palpitacjach. Opublikował już trzy tomiki wierszy: „Długo, długo przed siebie”, „Z głową w piachu” i „Rymy i nie rymy dla pań i panów w wieku przejściowym”. Te tajemniczo brzmiące tytuły oddawały trafnie charakter jego twórczości. A że był rudy to obsmarował Zikiego na łamach Klawiatury w akcie zemsty, jako że był również krytykiem literackim i poetą.
Blondyn, umówmy się, że blondyn, czekał na swoje jedzenie. Zapytał Zlikiego czy ten lubi tu przebywać. Na co Zliki odpowiedział, że tak, szczególnie kebab mu smakuje.
- A czy wie pan, że nawet w najlepszej restauracji można się zatruć?
- Wiem – odpowiedział Zliki i jadł dalej. Tymczasem blondynowi przyniesiono jego porcję, którą ze smakiem zaczął jeść.
- Na szczęście teraz można się ubezpieczyć od wszystkiego – powiedział blondyn niby obojętnie z pełnymi kebabu ustami.
Hm, kebabu czy kebaba? Zamyślił się Zliki. Chyba dobrze myśli łysy blondyn, jak schab-schabu tak kebab-kebabu.
- Tak, teraz można się ubezpieczyć od wszystkiego – potwierdził.
- A czym pan się zajmuje?
- Piszę wiersze – bez zająknięcia odparł Zliki, jako że nie miał ochoty z nikim gadać przy jedzeniu. Wiedział, że taka odpowiedź na to pytanie zdyskwalifikuje go w oczach człowieka wyglądającego jak sukces na dwóch nogach.
- To świetnie! – krzyknął prawie człowiek-sukces. Zlikiemu kęs stanął w gardle.
- Jak to świetnie?
- Człowieku, ja nigdy nie poznałem poety! Czy wydałeś jakąś książkę?
- Tak, trzysta egzemplarzy.
- Jaka pracowitość! Musisz być bogaty. Jak to się stało, że cię nie kojarzę.
- Trzysta egzemplarzy jednego tytułu – dopełnił odpowiedź, ponuro patrząc na blondyna.
- Hm, pewnie myślisz o pieniądzach. Nie, to nie może tak być. Pieniądze nie są najważniejsze. Szczególnie w przypadku poezji.
Zlikiemu zachciało się rzygać z nerwów. Opuściły go siły, wiedział, że dziś już nic nie napisze. Po co w ogóle tu przychodził, dlaczego zaczyna rozmawiać z kimkolwiek, skąd u niego ta naiwność, wiara, chuj wie, co jeszcze???
- Jak to nie chodzi o pieniądze? A tobie o co chodzi w życiu?
- Nie denerwuj się. Co do mnie, sam nie wiem o co mi chodzi – i przestał żuć. Wyraźnie się zmartwił. – Ja sprzedaję ubezpieczania. Może chodzi mi o to, by ich sprzedać jak najwięcej?
Zliki obserwował go uważnie. Nie ufał temu nagłemu zmartwieniu. O nie – myślał – jak mi kurwa bogaty facet mówi, że w życiu nie chodzi o pieniądze, to zaczynam się robić nerwowy.
- Wiesz co, sprzedawco ubezpieczeń? Z daleka widać, że dobrze ci idzie. Jak mi kurwa bogaty facet mówi, że w życiu nie chodzi o pieniądze, to zaczynam się robić nerwowy. Dlaczego pieprzysz takie farmazony?
- Chciałem ci sprzedać ubezpieczenie.
- Od czego niby miałbym się ubezpieczać? – to doprowadziło Zlikiego prawie do furii. Wstał. I stał nad niedokończonym żarciem, które kosztowało go 11,90 i było najtańszym zestawem w tym miejscu. Nigdy nie narzekał na to, że niestety zbyt często zdarzały się niedopieczone kawałki a surówka składała się tylko z kapusty i marchwi, która nazbyt często śmierdziała benzyną albo piwnicą, stęchłą piwnicą i tak na zmianę – piwnica albo benzyna, benzyna albo piwnica.
- Od braku natchnienia – wydusił z siebie blondyn w strachu przed narastającą frustracją Zlikiego. Ten wybałuszył oczy. To chyba jakiś żart? To chichot z mojej sytuacji.
- To chyba jakiś żart, to chichot z mojej sytuacji – wrzasnął Zliki i rzucił w blondyna zestawem za 11 kurwa 90, który był tu najtańszym zestawem. Ochroniarze zbliżający się do ich stolika, trochę niepewnie, ponieważ we dwóch ważyli mniej więcej tyle, ile ważył blondyn i stanowili przykład zatrudnienia z urzędu pracy na okres próbny 3 miesięcy, Franek były szewc z trzydziestoletnim stażem i Andrzej – dwudziestojednoletni ojciec dwójki dzieci z ukończonym w wieku 18 lat gimnazjum, z wrodzoną wadą serca i anemią spowodowaną nadmiernym ostatnio wciąganiem amfy a wszystko przez nocne dyżury i płaczące dzieci. Zatem poruszali się ospale.
- Jak ci nie wstyd, wiesz jakie ja mam kłopoty?
- Uciekajmy stąd, bo oni w końcu tutaj dotrą. Mam dla ciebie radę – i wstał blondyn.
Udali się do wyjścia nie zwracając uwagi na idących ku nim ochroniarzom, którzy na rozwidleniu skierowali się na wschód, pozwalając odpłynąć naszym na północ.
Już przy wózkach Zliki Pit postanowił, że albo ukarze wysokiego blondyna kopniakiem w brzuch i poprawką w łeb albo ten rzeczywiście da mu dobrą radę.
- Okej, okej. Uwierz mi, że teraz można ubezpieczyć się od wszystkiego. Płacisz tylko odpowiednią sumę i znajdzie się firma ubezpieczeniowa, która pokryje twoje straty. W twoim przypadku wystarczy, że udowodnisz ile zarabiasz na wierszu. Wpłacasz wtedy sumę do ubezpieczyciela, który wynagrodzi ci brak weny. Wiesz, w twoim przypadku brak weny, to jak złamanie nogi u biegacza. Jestem pewny, że gdzieś znajdziesz ubezpieczyciela.
- Jak to gdzieś? A ty?
- Ja zajmuje się nieruchomościami. Mogę ci ubezpieczyć garaż. Masz może garaż?
Zliki oparł się o wózki i zaczął się jąkać: wyp, wyp, wyp. Opluł się, nogi odmówiły posłuszeństwa.
Wieczór przechodził już w późny wieczór. Ludzie w swoich domach domykali drzwi, pijaki schodzili się do swoich bram, sypialni i myśleli, co będzie o szóstej rano, kto jutro dostaje zasiłek pielęgnacyjny. Poeci zdążyli już przeczytać dziecku bajkę, otrzymać od żony herbatę albo szklankę (sic!) piwa i kończyli właśnie wiersz o piciu wódki, myśląc jednocześnie o jutrzejszym zebraniu. I tylko Bóg zakładając piżamę martwił się o Zlikiego. Nie mogę o nim zapomnieć – pomyślał, wkładając koreczki do uszu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz