Wyciągam wiersz Rybickiego i odkręcam nim słoik. Panowie od czesania butów wołają mnie na wiśniówkę, ale nie mogę się z nimi zgodzić od wielu miesięcy. Wolę wiersze Rybickiego śpiewane przez dziurę w ścianie mojej piwnicy. To zaledwie jedno oko, ale widać przez nie cały banał i gówno transgenicznego elktrogenomu frazy poety, który przybył z zamierzchłych czasów i mówi nam zamierzchłe rzeczy.
Po pierwszym wierszu kłódka ściąga rękawice i rzuca mi ją pod moje omszałe nogi. Proszę w myślach, by nie modlił się za mnie dżem, który od lat fałduje mi przełyk swoimi błędami ortograficznymi.
Coś zawiało w ucho. Skręcam się i uciszam pod żebrami. Znów coś zawiało, ale jakby lżej. Zaledwie drobny szept żółwia. Powoli odkręcam głowę, lekko trzeszczy nienasmarowana. Słoik mruga okiem, że wszystko dobrze, że nie stoję na linii strzału. Odwracam się coraz odważniej, ale nie szybciej. Czuję się lżejszy niż zwykle, jak to? Poezja odchudza? Kryptoreklama bioenergoterapeuty? Wystrzeliwucha mylnopauzy? Krystaledwoliczna pryncypałowucha? Nie. Z rogu ściany wystaje słoik bez jednego ogórka w środku. Szpeci mnie swym blaskiem, omamia moje zmysły chodzenia po klawikordzie przestarzałego podmuchu czterdziestu dwóch wiosen, wciąga mnie oko słoika, wsysa w swoje jelito. Krzyczę, wołam panów od czesania butów, ale oni są daleko, daleko, daleko. Zagrzmiało niezwykle radośnie i tragicznie zarazem. Nad głową usłyszałem zakręcaną pokrywę słoika. To Rybicki – poeta z niebios aklamacji partykuł wszechrzeczy. Tylko cmoknął na znak niezadowolenia. Za chudy jestem, za chudy. Widzę jeszcze, jak wędką zwija swoją książkę i wkłada ją do czopka na reumatyzm. Nie patrzy już na mnie żadnym uchem, tylko sam zwija się w czarny kwadrat i wsiąka w podłogę. Wszystko płonie jak wnętrze głowy ministra.
Mi powoli brakuje powietrza. Ogórki rozpychają się grabiami, ciągle oglądają ten sam film o porodach parzystokopytnych podczas kolacji Puszki Pandory. Powoli się wykańczam, dałem się złapać, zarezerwowano mną miejsce, jestem już tylko numerkiem z szatni kieszeni Rybickiego. On przypala mnie elektronicznym papierosem i zdaje się mówić: masz za swoje. Chciało ci się wiersze czytać, to teraz płać za to swoją surowacizną.
Przymykam oczy. Chciałbym stąd wyjść, ale wiem już, że każdy chciałby wyjść, wszystko zaczyna się od wyjścia. Jestem tylko systemem, który działa jak każdy komunikat.
Moje wysilanie się na jakiś „absurd” jest niczym wobec pisarstwa Rybickiego. Ja zrobiłem to dla zabawy, on pisze śmiertelnie poważnie. Nie, nikt już nie pisze „śmiertelnie”. On to robi na serio.
Pozwoliłem sobie na wypluwanie z palców stosu słów, nieudolne wypluwanie w porównaniu do sposobu, w jaki to robi Rybicki. Dlaczego? Co mam robić, co mam myśleć, czytając o Dzikołakach? Przekonajcie się sami. Zmierzcie się z tą poezją!
Poczytajcie wiersze z tomu „Gram mózgu”. Można to zrobić tu, co prawda pod innym tytułem występuje książka: http://www.paleta.org/index.php?strona=poezja&id_albumu=2
Wierzyć w sens, w prawdę, szukać sensu, prawdy, to zadanie, które uważam za kluczowe. Szukać w dźwiękach, w słowach, w barwach, w pieniądzach, w sieci, w kieszeni, za oknem. Rybicki przeciąga znaczenia, wywraca je, pokazuje z innej perspektywy. To szalona poezja. Przez chwile pobudza adrenalinę, daje odpocząć sumieniu, bo zaczynam widzieć swoje czyny inaczej, patrzę na nie przez pryzmat innych znaczeń, innych słów. Dokąd to jednak prowadzi? Gdzie jest tu komunikat dla mnie? A może to wystarczy?
Czasem mam wrażenie, że to głupie, nic nie znaczy. Wymyślam tym wierszom, że powstały dla zgrywy. To tylko błyskotliwe połączenia wyrazów, które nie mają treści. No, ale jakiej niby treści?
Podobny problem miałem, czytając „Stos gitar”. Wiele czytałem wierszy takich jak „To jest stół. Lekcja”. Jednak tylko Rybicki postanowił taki opublikować. Dostarczył materiału analitykom języka? Ale wiersz z tomu „Stos gitar” przeczytam kiedy indziej, już bez komentarza.
Jedno jest pewne: Rybicki znalazł sposób na pisanie, na oryginalność. To stwierdzenie zakłada, że kalkulował, że mielił się ze sobą w słowach, by ujawnić się jako poeta. Niekoniecznie tak musiało być. Bardzo prawdopodobne jest to, że Robert Rybicki taki się urodził. Jeśli tak jest w istocie, to gratuluję. Że się urodził taki.
Wiersze Rybickiego są jak broń biologiczna uwolniona ze słoików w mojej piwnicy. Objawy zatrucia: paraliż narządów mowy przeplatany z nagłymi atakami gadulstwa, halucynacje, zaburzenia równowagi pomiędzy neuroprzekaźnikami pobudzającymi i hamującymi, w konsekwencji epilepsja.
W końcu poddaję się i czytam niczego nie oczekując, wiedząc, że te wiersze spowodują w końcu wewnętrzne krwawienie.
I rzeczywiście jest eksplozja. Coraz częściej jednak powstaje w mojej głowie pytanie, dlaczego? Co chce mi on powiedzieć? Ile ma charakteru? Znów książka, która rzyga słowami, frazami, niewiele mówi, chce się ją czytać, ale dlaczego?
Pośród tych słów błądzę i niewiele widzę. Czuję jednak, że nie mogę liczyć na pomoc od ludzi. Dochodzi do mnie, że jestem tu sam. I wy też, każdy z was jest sam w gruncie rzeczy. Otoczeni sprzętami, pojęciami, zmuszeni do wykonywania zajęć zgubiliśmy swoje ślady. Teraz już nie wiemy nawet dokąd one mogły nas zaprowadzić. Ukręcę łeb wierszom Rybickiego!
Dlaczego wychodzicie przed dom i spoglądacie przed siebie zmęczeni? Dlaczego zasłaniając okna zatrzymujecie wzrok nieświadomie na jakimś punkcie albo pozwalacie, by rozmywał się w przestrzeni? Dlaczego zamiast tego nie spróbujecie chociaż poczytać wierszy Roberta Rybickiego?
A macie za swoje:
Obrzyn czasu
Dzikołaki przyszły w stringach.
Zjadłem jajecznicę i osiągnąłem
constans. Dotarł do mnie
światopogląd bakterii. Spójrz na
chody ludzi! Wszystkich ludzi.
Mój mózg jest łowicką wycinanką.
Na palecie wydrapane tęczówki.
Poezya jest po to, żeby jej nie
było. Konnica rastafarian, z
siekierami, gna w rododendrony.
Wyłącz lampkę serca z kontaktu,
bo wszyscy będą widzieć. Wkład
z czerwonym żelem obok krwi i
dyskietki kasy chorych; łatka
z żyłkowanej skórogumy do
przyszycia. Nie chcę mieszkać
w Polsce, bo mnie na nic nie stać.
Nie chcę! Rzemieniem owinąłem
łyżeczkę. Poczułem się jak lód
w pucharku. Co to jest penis?
Zza paska wysuwa się obrzyn
czasu. To, że się komuś nóż
otwiera w kieszeni, to jest
zwykła, podwórkowa gangsterka.
Obadej obrzin, maczeta, ja?
Będziemy siekać urzędników.
Siekać jak szczypiorek.
Sikać.
Znaleziono czaszkę Bogga.
Na brzegu rzeki leży trup
syrenki z podwiniętym
ogonem. Na brzeżku
wargi sromowej.
Jeszcze słówko o Wielkim Szyfrze Świata
i przerwa na reklamy.
Rury. Cipunkt.
Początek to transenergetyczna euforia.
Na środku pokoju rośnie stos języków.
Oczodoły, z wepchniętą śliwką, świecą.
Zgraja pijanych chłystków, rzekł biskup.
Daję oto komunię człowiekowi, który
nie wierzy w Boga, rzekł biskup.
Fajny masz tyłeczek, rzekł biskup.
I wtedy górnicze czaka odżywają.
Noże odzyskują swój dawny blask.
Pod kołdrą mchu skarpety spływają
z piszczeli. Statek ląduje we
wgłębieniu dłoni. Lufka
wypada i rozpada się na piksele.
W moim mózgu zamarznięty mamut.
Moje korzenie zalewa mazut.
Dobrze, że mazut nie wpłynął do zalewu,
z którego utopce wyjęły koło od ciągnika.
Usta straciły wiarygodność wraz
z pojawieniem się pierwszego Słowa.
Za tydzień będzie święto eksplozji, bo
wiatr wypiął na nas tyłek z cellulitem.
Ziemia jest jednym z bunkrów Bogga-
-epileptyka, który ćwiczy starośpiew,
cień starośpiewu. Ludzka świadomość
składa się z takich właśnie kryjówek.
Uczymy się wypowiadać swój śmiech.
Z pobliskiej rzeki wyłowiono Murzyna.
Tysiące uśmiechniętych twarzy na plaży.
Jedyne, co pamiętam, to elektrownia song
i wzmożoną ofensywę bakterii cola.
Usłyszałem w ciemności szept: ja pierdolę.
Widziałem na BB C, jak działa PCP.
Jestem intelektualnym mordercą dla
inteligencji awangardy przedemerytalnej.
Łojcze, łoddal łody mie tyn kielon, rzekł biskup.
Uwolnij swą świadomość i zamieszkaj w lesie.
Zanim powstanie wiersz, z dala majaczą
frazy, kołyszą się, zataczają, niezła faza.
Krytycy zakopują teksty w kopcach kultury.
Do oczu wpadają drobinki deszczu z cynfolii.
Andrzej Ptak kopniakami turlał ze wzgórza
obudowę pralki automatycznej SILE SIA .
Ojciec zamyka oko po podliczeniu
ostatniej cyfry. Ćwierkające szlifierki.
Epifania to wizja, która rozświetla
duszę intelektualnego parobka.
Nad rzeką grassują bakterie...
To jest literatura regionalna!
Poczułem się prawdziwy, gdy
zwątpiłem we własne istnienie.
Koniec to pangalaktyczne wycieńczenie.
Robert Rybicki, "Gram mózgu", WBPiCAK, Poznań 2010
Po pierwszym wierszu kłódka ściąga rękawice i rzuca mi ją pod moje omszałe nogi. Proszę w myślach, by nie modlił się za mnie dżem, który od lat fałduje mi przełyk swoimi błędami ortograficznymi.
Coś zawiało w ucho. Skręcam się i uciszam pod żebrami. Znów coś zawiało, ale jakby lżej. Zaledwie drobny szept żółwia. Powoli odkręcam głowę, lekko trzeszczy nienasmarowana. Słoik mruga okiem, że wszystko dobrze, że nie stoję na linii strzału. Odwracam się coraz odważniej, ale nie szybciej. Czuję się lżejszy niż zwykle, jak to? Poezja odchudza? Kryptoreklama bioenergoterapeuty? Wystrzeliwucha mylnopauzy? Krystaledwoliczna pryncypałowucha? Nie. Z rogu ściany wystaje słoik bez jednego ogórka w środku. Szpeci mnie swym blaskiem, omamia moje zmysły chodzenia po klawikordzie przestarzałego podmuchu czterdziestu dwóch wiosen, wciąga mnie oko słoika, wsysa w swoje jelito. Krzyczę, wołam panów od czesania butów, ale oni są daleko, daleko, daleko. Zagrzmiało niezwykle radośnie i tragicznie zarazem. Nad głową usłyszałem zakręcaną pokrywę słoika. To Rybicki – poeta z niebios aklamacji partykuł wszechrzeczy. Tylko cmoknął na znak niezadowolenia. Za chudy jestem, za chudy. Widzę jeszcze, jak wędką zwija swoją książkę i wkłada ją do czopka na reumatyzm. Nie patrzy już na mnie żadnym uchem, tylko sam zwija się w czarny kwadrat i wsiąka w podłogę. Wszystko płonie jak wnętrze głowy ministra.
Mi powoli brakuje powietrza. Ogórki rozpychają się grabiami, ciągle oglądają ten sam film o porodach parzystokopytnych podczas kolacji Puszki Pandory. Powoli się wykańczam, dałem się złapać, zarezerwowano mną miejsce, jestem już tylko numerkiem z szatni kieszeni Rybickiego. On przypala mnie elektronicznym papierosem i zdaje się mówić: masz za swoje. Chciało ci się wiersze czytać, to teraz płać za to swoją surowacizną.
Przymykam oczy. Chciałbym stąd wyjść, ale wiem już, że każdy chciałby wyjść, wszystko zaczyna się od wyjścia. Jestem tylko systemem, który działa jak każdy komunikat.
Moje wysilanie się na jakiś „absurd” jest niczym wobec pisarstwa Rybickiego. Ja zrobiłem to dla zabawy, on pisze śmiertelnie poważnie. Nie, nikt już nie pisze „śmiertelnie”. On to robi na serio.
Pozwoliłem sobie na wypluwanie z palców stosu słów, nieudolne wypluwanie w porównaniu do sposobu, w jaki to robi Rybicki. Dlaczego? Co mam robić, co mam myśleć, czytając o Dzikołakach? Przekonajcie się sami. Zmierzcie się z tą poezją!
Poczytajcie wiersze z tomu „Gram mózgu”. Można to zrobić tu, co prawda pod innym tytułem występuje książka: http://www.paleta.org/index.php?strona=poezja&id_albumu=2
Wierzyć w sens, w prawdę, szukać sensu, prawdy, to zadanie, które uważam za kluczowe. Szukać w dźwiękach, w słowach, w barwach, w pieniądzach, w sieci, w kieszeni, za oknem. Rybicki przeciąga znaczenia, wywraca je, pokazuje z innej perspektywy. To szalona poezja. Przez chwile pobudza adrenalinę, daje odpocząć sumieniu, bo zaczynam widzieć swoje czyny inaczej, patrzę na nie przez pryzmat innych znaczeń, innych słów. Dokąd to jednak prowadzi? Gdzie jest tu komunikat dla mnie? A może to wystarczy?
Czasem mam wrażenie, że to głupie, nic nie znaczy. Wymyślam tym wierszom, że powstały dla zgrywy. To tylko błyskotliwe połączenia wyrazów, które nie mają treści. No, ale jakiej niby treści?
Podobny problem miałem, czytając „Stos gitar”. Wiele czytałem wierszy takich jak „To jest stół. Lekcja”. Jednak tylko Rybicki postanowił taki opublikować. Dostarczył materiału analitykom języka? Ale wiersz z tomu „Stos gitar” przeczytam kiedy indziej, już bez komentarza.
Jedno jest pewne: Rybicki znalazł sposób na pisanie, na oryginalność. To stwierdzenie zakłada, że kalkulował, że mielił się ze sobą w słowach, by ujawnić się jako poeta. Niekoniecznie tak musiało być. Bardzo prawdopodobne jest to, że Robert Rybicki taki się urodził. Jeśli tak jest w istocie, to gratuluję. Że się urodził taki.
Wiersze Rybickiego są jak broń biologiczna uwolniona ze słoików w mojej piwnicy. Objawy zatrucia: paraliż narządów mowy przeplatany z nagłymi atakami gadulstwa, halucynacje, zaburzenia równowagi pomiędzy neuroprzekaźnikami pobudzającymi i hamującymi, w konsekwencji epilepsja.
W końcu poddaję się i czytam niczego nie oczekując, wiedząc, że te wiersze spowodują w końcu wewnętrzne krwawienie.
I rzeczywiście jest eksplozja. Coraz częściej jednak powstaje w mojej głowie pytanie, dlaczego? Co chce mi on powiedzieć? Ile ma charakteru? Znów książka, która rzyga słowami, frazami, niewiele mówi, chce się ją czytać, ale dlaczego?
Pośród tych słów błądzę i niewiele widzę. Czuję jednak, że nie mogę liczyć na pomoc od ludzi. Dochodzi do mnie, że jestem tu sam. I wy też, każdy z was jest sam w gruncie rzeczy. Otoczeni sprzętami, pojęciami, zmuszeni do wykonywania zajęć zgubiliśmy swoje ślady. Teraz już nie wiemy nawet dokąd one mogły nas zaprowadzić. Ukręcę łeb wierszom Rybickiego!
Dlaczego wychodzicie przed dom i spoglądacie przed siebie zmęczeni? Dlaczego zasłaniając okna zatrzymujecie wzrok nieświadomie na jakimś punkcie albo pozwalacie, by rozmywał się w przestrzeni? Dlaczego zamiast tego nie spróbujecie chociaż poczytać wierszy Roberta Rybickiego?
A macie za swoje:
Obrzyn czasu
Dzikołaki przyszły w stringach.
Zjadłem jajecznicę i osiągnąłem
constans. Dotarł do mnie
światopogląd bakterii. Spójrz na
chody ludzi! Wszystkich ludzi.
Mój mózg jest łowicką wycinanką.
Na palecie wydrapane tęczówki.
Poezya jest po to, żeby jej nie
było. Konnica rastafarian, z
siekierami, gna w rododendrony.
Wyłącz lampkę serca z kontaktu,
bo wszyscy będą widzieć. Wkład
z czerwonym żelem obok krwi i
dyskietki kasy chorych; łatka
z żyłkowanej skórogumy do
przyszycia. Nie chcę mieszkać
w Polsce, bo mnie na nic nie stać.
Nie chcę! Rzemieniem owinąłem
łyżeczkę. Poczułem się jak lód
w pucharku. Co to jest penis?
Zza paska wysuwa się obrzyn
czasu. To, że się komuś nóż
otwiera w kieszeni, to jest
zwykła, podwórkowa gangsterka.
Obadej obrzin, maczeta, ja?
Będziemy siekać urzędników.
Siekać jak szczypiorek.
Sikać.
Znaleziono czaszkę Bogga.
Na brzegu rzeki leży trup
syrenki z podwiniętym
ogonem. Na brzeżku
wargi sromowej.
Jeszcze słówko o Wielkim Szyfrze Świata
i przerwa na reklamy.
Rury. Cipunkt.
Początek to transenergetyczna euforia.
Na środku pokoju rośnie stos języków.
Oczodoły, z wepchniętą śliwką, świecą.
Zgraja pijanych chłystków, rzekł biskup.
Daję oto komunię człowiekowi, który
nie wierzy w Boga, rzekł biskup.
Fajny masz tyłeczek, rzekł biskup.
I wtedy górnicze czaka odżywają.
Noże odzyskują swój dawny blask.
Pod kołdrą mchu skarpety spływają
z piszczeli. Statek ląduje we
wgłębieniu dłoni. Lufka
wypada i rozpada się na piksele.
W moim mózgu zamarznięty mamut.
Moje korzenie zalewa mazut.
Dobrze, że mazut nie wpłynął do zalewu,
z którego utopce wyjęły koło od ciągnika.
Usta straciły wiarygodność wraz
z pojawieniem się pierwszego Słowa.
Za tydzień będzie święto eksplozji, bo
wiatr wypiął na nas tyłek z cellulitem.
Ziemia jest jednym z bunkrów Bogga-
-epileptyka, który ćwiczy starośpiew,
cień starośpiewu. Ludzka świadomość
składa się z takich właśnie kryjówek.
Uczymy się wypowiadać swój śmiech.
Z pobliskiej rzeki wyłowiono Murzyna.
Tysiące uśmiechniętych twarzy na plaży.
Jedyne, co pamiętam, to elektrownia song
i wzmożoną ofensywę bakterii cola.
Usłyszałem w ciemności szept: ja pierdolę.
Widziałem na BB C, jak działa PCP.
Jestem intelektualnym mordercą dla
inteligencji awangardy przedemerytalnej.
Łojcze, łoddal łody mie tyn kielon, rzekł biskup.
Uwolnij swą świadomość i zamieszkaj w lesie.
Zanim powstanie wiersz, z dala majaczą
frazy, kołyszą się, zataczają, niezła faza.
Krytycy zakopują teksty w kopcach kultury.
Do oczu wpadają drobinki deszczu z cynfolii.
Andrzej Ptak kopniakami turlał ze wzgórza
obudowę pralki automatycznej SILE SIA .
Ojciec zamyka oko po podliczeniu
ostatniej cyfry. Ćwierkające szlifierki.
Epifania to wizja, która rozświetla
duszę intelektualnego parobka.
Nad rzeką grassują bakterie...
To jest literatura regionalna!
Poczułem się prawdziwy, gdy
zwątpiłem we własne istnienie.
Koniec to pangalaktyczne wycieńczenie.
Robert Rybicki, "Gram mózgu", WBPiCAK, Poznań 2010
Trochę jak halucynogenne landrynki:)
OdpowiedzUsuńLo primero que hace para conseguirlo es aumentar To have a exact convention For your media wall plug doors, shelves,
OdpowiedzUsuńrooftops and walls. They are start to survey Vigorelle which makes this Drub
the Best in the business enterprise of distaff sweetening.
Both adhere tightly to the curves of the consistence, encuentra alrededor de las mamas, d�ndole mayor sujeci�n y
contorne�ndolas.
Also visit my page - homepage