05 maja 2003 roku to poniedziałek. Mieszkałem w 16 metrach kwadratowych zupełnej niezależności. Niewielu chyba tego doznało w prowincjonalnej mentalności, gdzie najwazniejsze mieszkać jak najdłużej przy mamusi, by odłożyć możliwie jak najwięcej.
Tego poniedziałku gościłem u siebie Manola. Rozmawialiśmy o jego braku pracy i perspektyw na jutro. Miał już dość przygodnych robót za marne kilka złotych. Pomieszkiwał to u babci, to u matki, już wtedy chyba zachodził do dziewczyny. Wpadłem na najgłupszy z możliwych pomysł. Zaproponowałem, by zajął się odnawianiem mieszkań i domów. Czułem, że to może już niedługo postawić go na nogi. Wyśmiał mnie, mówiąc, że nie potrafi. Ja na to, że przecież się tym zajmuje, że czuję, że niedługo ludzie będą dużo budować, odnawiać, dostaną prawdziwego pierdolca na punkcie swojej nory, w której starsznie sie nudzą. Nie, mówił, jak mam to zrobić? Iść do kogoś i pytać, czy nie chce czasem, by mu ściany pomalować? Zaproponowałem, że zrobię ulotki, sam zrobię i sam je rozniosę, gdzie trzeba. Poradził mi, żebym się uspokoił, że to nie dla niego. Jak ktoś przyjdzie do niego, to on chętnie zrobi, ale on nie potrafi się napraszać.
Zaproponowałem, by iść do Jakuba, bo tu się skończyło dobro. Idźmy tam, mówię, może tam ty znajdziesz coś dla siebie i ja coś dla siebie? Zresztą, tam zawsze coś się znajduje. I z tym się zgodził. Wyszliśmy pełni nadziei do knajpy.
Tej nocy spotkałem Arka, który spytał, czy nie znam kogoś, kto potrzebuje roboty przy wykończeniach. Odpowiedziałem, że znam, że jest tu bardzo, bardzo blisko...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz