Hans von Lehndorff urodził się w 1910 roku w Graditzu w
Saksonii. Zmarł w 1987 roku w Niemczech. Dzeicińswto i młodość spędził w
Prusach Wschodnich, gdzie studiował medycynę, chociaż nie tylko tu. Mieszkał w
Trekenach, Królewcu, Insterburgu. Gruntownie wykształcony protestant –
studiował w Genewie, Paryżu i Oxfordzie prawo, po czym zdecydował się na studia
medyczne, był przeciwnikiem reżimu hitlerowskiego. Członek jego rodziny zginął
z rąk faszystów podejrzany o uwikłanie w zamach na Adolfa Hitlera. Autor
„Dziennika z Prus Wschodnich” zderzył się z brutalnością wojny zaraz po
wkroczeniu wojsk radzieckich na tereny Prus.
Dziennik ten to – muszę przyznać – książka, którą mogę
traktować ze szczególnym sentymentem ze względu na to, że Lehndorff opisał w
niej swoje przeżycia między innymi związane z miastem Rosenberg, czyli
dzisiejszym Suszem, w którym mieszkam od urodzenia. Skarbiec Suski wydawany
przez Stowarzyszenie Miłośników Ziemi Suskiej już kilka lat temu drukował ten
fragment wpomnień.
Pobyt w Królewcu nawiedzonym przez diabły –
jak pisał o Rosjanach to obraz gwałtów na kobietach, chorób i głodu w
księżycowym krajobrazie zniszczonego i nadal bombardowanego miasta. Autor z
pewnym chłodem, realizmem rysuje obraz rozpaczy i zdziczenia żołnierzy wkraczających
do miasta. Opis zachowania Rosjan zmierza do wniosku, że to ludzie innej
cywilizacji. Cieszą się jak dzieci z roweru, a najcenniejszą zdobyczą jest
zegarek.
„Z jakim zapamiętaniem demonstrują chaos! Do tego ta głucha,
szczekliwa mowa, która już dawno pożegnała się ze słowem. I jeszcze podjudzone
piętnasto-, szesnastoletnie dzieciaki, które jak wilki rzucają się na kobiety,
nie wiedząc nawet dobrze, o co właściwie chodzi. To nie ma nic wspólnego z
Rosją ani z jakimś narodem czy rasą – to jest człowiek bez Boga, karykatura
człowieka.”
Lehndorff jednak cały czas daje do zrozumienia, że to wojna,
czyli czas zmieniający zachowania ludzi. Nie pozwala nam myśleć, że Niemcy
poczynali inaczej, nie umniejsza ich win na tle tego, co robili Sowieci.
W tym dramatycznym czasie protestant nieustannie zwraca się
ku Biblii. Cytaty mają znaczenie terapeutyczne. Podobnie jak świat przyrody. W
dzienniku rejestruje on każdy przejaw życia widoczny z punktu widzenia
umierających ludzi, umierających nie tylko fizycznie, ta śmierć jest ostatnią.
Najpierw ludzie umierają jako istoty zdolne do odczuwania bólu, wstydu, siebie.
Nie ma już moralności, nie ma w tych ludziach boga, wiary w cokolwiek.
„Wkrótce żadna z kobiet nie miała już siły na stawianie
oporu. W ciągu kilku godzin dokonała się w nich przemiana, ich dusza umarła,
słychać było histeryczny śmiech, który jeszcze bardziej rozjuszał Sowietów. Czy
w ogóle można pisać o tych rzeczach, o czymś najstraszniejszym, co dzieje się
wśród ludzi?”
W tym czasie Lehndorff odwołuje się do Biblii, dostrzega
życie w każdym możliwym jego przejawie. To może być trawa, kura, ptaki.
Ostatnim etapem jego ciągłej ucieczki jest pobyt w
Rosenbergu (Suszu), gdzie pracował jako lekarz w miejskim szpitalu. Każdy
mieszkaniec naszego miasta będzie się zastanawiał, kto był wtedy komendantem
milicji, kto UB. Zrujnowane miasto i jego mieszkańcy wydają się bliscy, mimo że
nie żyją już zapewne od wielu lat. Jednak wiemy, kto był pierwszym fryzjerem,
kto piekarzem. Krew pierwszych osadników płynie w naszych żyłach nadal.
Niemiecki lekarz powoli przystosowuje się do życia między
Polakami. Podkreśla, że nie doznał dotkliwej krzywdy. Widać jednak antagonizmy
między Polakami a Rosjanami, stosunki między nimi charakteryzuje ciągła
nieufność. Wszystko co złe okraszone jest tu długimi spacerami, podczas których
Lehndorff odczytuje z pamięci grażymowskie lasy, pałac w Januszewie należący do
jego rodziny, tutejsze jeziora, zagajniki. Zna tu każde drzewo, być może każde zwierzę. W końcu trzeba
przyznać, że jest on jakby z innej planety pośród zdziczałych, głodnych i
często krwiożerczych istot. Ten chłodny opis oczywiście nie jest wolny od
emocji. Szczególnie, kiedy wspomina czasy dziecinne, młodość i swoją rodzinę.
Pobyt w Januszewie, Brusinach to wywoływanie duchów, co tam – demonów
dzieciństwa, które ostatecznie pomagają mu przeżyć w świecie wyzutym z ludzkich
odruchów, w którym każdy przejaw dobrej woli pozostaje w pamięci do końca
życia. Uderzają w moją bezsilną w tym wypadku wyobraźnię słowa autora o
wyrzutach sumienia spowodowanych tym, że jednak nadal się żyje w tym świecie
opętanym śmiercią.
„Czyż nie miałem
wystarczająco wielu okazji, by rzucić się na napastnika i ponieść przyzwoitą
śmierć? Tak, to, że jeszcze żyję, oznacza moją winę, dlatego też nie wolno mi
tego przemilczeć.”
„Och, z jaką zazdrością spogląda się na zmarłych! Ta mała
kobieta na stole operacyjnym jest dla wszystkich wokół uosobieniem pokoju. Co
miałbym jeszcze powiedzieć o tej nocy?(…) Z wolna wsącza się do wnętrza
obojętność – najgorszy wróg.”
Dziennik powstał właśnie z wyrzutów sumienia. Autor
niejednokrotnie daje to do zrozumienia. Stąd tak często odwołuje się do słów
Biblii, przywołuje w pamięci ludzi dających siłę, w końcu za żywo zapisuje w
swoim małym notesie szczegółowo wydarzenia, by nie zapomnieć tak chętnie z
czasem ulatujących szczegółów.
Zniechęcenie przeplata się tu z niezrozumiałymi wręcz aktami
wiary w przyszłość. Przypomnieć sobie wystarczy jak lekarz doglądał ogródka w
Januszewie, mimo pukającego się w głowę otoczenia i komentarzy, według których
i tak niedługo go zabiorą do Niemiec lub gdziekolwiek indziej. To niesamowite
jak oddychając zatrutym powietrzem potrafił robić swoje z ufnością w boży plan.
„I oto nagle głos we mnie, odpowiedź i nakaz – otwórz oczy i
patrz, bo wszystko, co się tu dzieje, byłoby naprawdę bez sensu i bez celu jak
rechot piekieł, gdybyś ty tego nie widział. To nie jest mgnienie wielkiej
historii – mgnienie, które przeminie, to jest wielka historia w jednej chwili,
twojej chwili. Dlatego tylko patrz, a ujrzysz chwałę Bożą. I oto ten brudny,
wynędzniały ludzki robak, jakim jestem, dygocze przeszyty wielką łaską.”
Można pisać bez końca. O „Warszawiance” z Rosenbergu, płowej
zwierzynie w lasach januszewskich obfitujących również w grzyby, o rybach z
Jezioraka i ludziach z Siemian. Lepiej jednak spotkać się z językiem
Lehndorffa, któremu nie brakuje literackich atrybutów.
Jednocześnie warto przyjechać do dzisiejszego Susza, wejść
do legendarnej piekarni istniejącej do dziś, wysiąść na dworcu opisywanym w
dzienniku i stanąć naprzeciw „czerwonego szpitala”, który dał niegdyś
schronienie autorowi Dziennika a funkcjonującym do dziś jako Dom Pomocy
Społecznej. Można też wybrać się na grzyby do Januszewa albo na ryby gdzieś w
okolicy.
Nie wiem jednak czy pozwoli to szybko zapomnieć o tym, co
przeczytacie w „Dzienniku z Prus Wschodnich.”
Hans von Lehndorff „Dziennik z Prus Wschodnich”, Ośrodek
KARTA, Warszawa 2013
Kiedyś przyjadę do Susza, muszę obmyślić dłuższe obiazdowe wakacje, a książkę chęnie przeczytam
OdpowiedzUsuńZapraszam. Może wpadniesz z wierszami?
OdpowiedzUsuńKto wie, może i wpadnę :)
Usuń