poniedziałek, 28 listopada 2011

Przemek Gulda, "Chłopcy i dziewczęta w Polsce".

„Chłopcy i dziewczęta w Polsce” Przemka Guldy to książka o młodych ludziach, którzy jednak niekoniecznie muszą mieszkać w Polsce. W ogóle Polski jest tu zbyt mało, aby tytuł był uprawomocniony. Może to marketing, bo w końcu tytuł dobrze brzmi, może to podpowiedź.
To co przydarza się bohaterom w kolejnych opowieściach zamieszczonych w tej książce jest na tyle uniwersalne, że łatwo będzie się z nimi utożsamić licealistom, bo to im przede wszystkim ta książka się spodoba. W końcu to historie o nich i dla nich.
Drugoosobowa narracja, w której narrator bezpośrednio zwraca się do „niej” lub do „niego” przypominając bohaterowi, co go spotkało i dlaczego stawia i mnie, i czytelnika w pozycji czasem wręcz terapeuty, który wykłada jasno, opowiada o źródłach problemów. Narracja ta niby się nie wyczerpuje, a jednak za dużo tu oczu narratora, za mało zaś świata bohaterów.

Może dlatego nie doczytałem się tu niczego, co by mną poruszyło. Spodziewam się jednak zupełnie innej reakcji na książkę Przemka Guldy ze strony czytelnika, który jest dziewczyną lub chłopakiem z Polski, czyli oczytanych licealistów. Postawię ryzykowną tezę, że szczególnie dziewczęta będą zadowolone z książki. One lubią, kiedy się do nich zwracamy bezpośrednio, to stwarza złudzenie poświęconej uwagi, opiekuńczości wręcz.

Jak już wspomniałem Polski tu niewiele. To mnie zawiodło, bo siedząc większą część swojego życia w piwnicy, miałem nadzieję dowiedzieć się czegoś o ludziach w Polsce. Zbuntowane dusze małolatów, ich przywiązanie do ubioru, młodzieńczych symboli, kłopoty z tożsamością, pierwsze inicjacje seksualne. Znamy to.
Nie czynię jednak wyrzutów autorowi. Pamiętajmy, że próba zobrazowania młodzieży w dzisiejszych, dynamicznie zmieniających się czasach, to zajęcie ryzykowne. Zbyt szybko się zmienia ta nasza młodzież, by mogła docenić to, co o niej pisano rok temu. Zbyt srogie mamy czasy, by dorosłego mogła poruszyć choćby nawet nastoletnia prostytutka. Z tego punktu patrząc posądzam autora o donkiszoterie i gratuluję mu jej. To w końcu coraz rzadziej spotykana postawa a literatura jest przestrzenią, w której szczególnie jej brakuje, pewnie dlatego, że od literatury donkiszoterii spodziewamy się bardziej niż od handlu.

Jak się rzekło, książka warta polecenia licealistom. Nauczycielom? Ci mogą być wstrząśnięci, podobnie rodzice dzieci w wieku dojrzewającym.
Fragmenty książki, odpowiednio wyselekcjonowane, przydadzą się recytatorom poszukującym dobrych tekstów do recytacji na konkursach.


Przemek Gulda, „Chłopcy i dziewczęta w Polsce”, Lampa i Iskra Boża, 2011

środa, 23 listopada 2011

Robert Rybicki, „Masakra kalaczakra”, czyli wewnętrzne krwawienie.

Dziś urodziłem dwie córki i dostałem książkę Rybickiego. Ostatnio czytałem jego książę w marcu. Nie mam firan w oknach, bo boję się oburzonych w Ameryce. Muszę kupić mleko. Staram się opuścić wędzone spodnie tak, by móc wywlec kości bezpiecznie na wyprawę po produkty spożywcze. Ciągle jednak nie mogę wyjść ze świata książki. Bezdźwięczny zapach lnu trzyma mnie za nogi wraz z „niezauważalnymi szprychami”. „Postać w białym płaszczu” rozkłada placki w przedpokoju i nie mogę przeskoczyć tego wykładu, nie wiem o co chodzi. Staram się być „morskim prądem, który niesie węgorze, ale Przemysław zbyt twardo podchodzi do diety a Jarosław ma za mały plecak, by mnie w nim wynieść. Jego niebieski polar, to już zbyt banalny kamuflaż. Jacek jeździ wokół fokusem i trąbi. Niestety zamieniam się w prąd stały.
Idę za radą i wyobrażam obie „wątrobę, która płonie jak statek na morskim widnokręgu”. Mam jednak problem z działką budowlaną i przypomina mi on placki w przedpokoju. Dwie córki, które urodziłem, chociaż tego faktu nie pamiętam, wymagają ode mnie, bym wyobraził sobie swoją „wątrobę jako wygodny tapczan”. Próbuję, ale wychodzi mi jednie wątroba jako strawiona głowa śledzia. Zapotrzebowanie na artykuły spożywcze rośnie groźnie. Doraźnie i sprośnie. Momentami myślę, że sekunda to moja żona. Na szczęście „galaktyka jest tarczą starego telefonu o barwie kości słoniowej”.

Robert Rybicki znów nie ułatwia życia czytelnikowi – zresztą sam przyznaje, że „Bliżsi mi są Ludzie Kibli niż/ Ty, czytelniku”. Na pozór nie widomo o co chodzi jego wierszom. Na pozór, bo jeśli odetniemy od nich wszystko, co należy do sfery wyobraźni poety, to wyłoni się jakiś tam sens tych wierszy. Szkoda tylko, że zanim uda się to uczynić, dostaję wewnętrznego krwotoku. Nieoczekiwane skojarzenia piętrzące się w każdym wierszu Roberta Rybickiego odsuwają od sedna sprawy. Mało tego, pojawia się w końcu pytanie o to, czy autor pamięta o co mu chodziło.
Pozostaje jedynie odbiór na poziomie emocji, jakie wywołują te wiersze.
Ponownie można postawić Rybickiemu zarzut, że niewiele ma do powiedzenia, że znalazł sobie sposób na oszukanie czytelnika. Jest to jednocześnie sposób na poezję osobną, niepowtarzalną. W końcu zawsze znajdzie się grupa snobów, którzy ujrzą i docenią w wydziwianiu dominację formy nad jałowością treści obecnego świata.
Poezja to sztuka. Sztuka zaś to również sposób wyrażania siebie. Bruce Lee podkreślał, że każdy ruch w sztuce walki to również sposób wyrażania siebie, pokazania osobowości. Idąc tym tropem traktuję poezję Roberta Rybickiego jako sposób wyrażenia siebie, każde słowo to kolejny ruch, cios, unik, cios, cios i zejście.
Zupełnie zaś mnie nie kręci, jak to mówią, że na kartkach „Masakry Kalaczakry” spotykają się postacie i rekwizyty z różnych epok, środowisk. To zabawy, które przeżyłem w liceum dla zabicia czasu na nudnej lekcji. I nie byliśmy utalentowanymi poetami. Tworzyliśmy jedynie znudzone towarzystwo w ostatniej ławce. Z tej nudy i zniechęcenia rodziła się chora wyobraźnia.
Przyznaję osobny charakter tej poezji i jestem pewien, że zarówno dla miłośników Rybickiego jak i dla nowych odbiorców spotkanie z „Masakrą kalaczakrą” będzie mocnym doświadczeniem.
Sam jednak lekko się zawiodłem. Miałem nadzieję poczytać Rybickiego o ten rok od „Gramu mózgu” innego, rozwiniętego. Tymczasem czytam jakby kontynuację książki z poprzedniego roku. Być może o to chodziło.


Robert Rybicki, Masakra kalaczakra, WBPiCAK, Poznań 2011

piątek, 11 listopada 2011

Szymon Bira, "Podręcznik królowej"

Szymon Bira w drugiej książce znów oszczędnie dysponuje słowami, które w jego poezji wchodzą ze sobą w niespotykane relacje. To co ocala te wiersze przed oskarżeniem ich np. o zaangażowanie społeczne, to właśnie oszczędność i poszukiwanie innego sensu znanych sobie słów. Temat wiersza jest tłem jedynie.

Czytelnik „Podręcznika królowej” nie znajdzie tu efektownych metafor czy porównań. Wiersze zawarte w książce sprawiają wrażenie wierszy dojrzałego mężczyzny, nie dwudziestotrzyletniego młodzieńca.

Nie ma tu wymachiwania rękami, pokazywania siebie, skupiania się na sobie, lansowania się. To właśnie powoduje, że wierzę poecie.

W narodowe święto dobrze czyta się poezję pozbawioną górnolotnych słów, haseł i pieśni, które pachną nacjonalizmem. To wiersze, które pasują do refleksji na czas pokoju i wolności, kiedy to pałki i karabiny nie odgrywają roli. Czytam te wiersze i myślę sobie, że w czasach pokoju i wolności nie ma patriotów bezinteresownych.

Zdecydowanie polecam książkę Szymona Biry „Podręcznik królowej”. I gratuluję wszystkim, którzy przyczynili się do jej opublikowania.


Niepodległość

jest listopad wiele
zmieniło się nie szkodzi

naprawdę jest tak
natrafić bardzo ciężko
na domykanie całości
podejrzewam

wielkie pachnące
łasice bez słońca
szerokie
o winę

11.11.2008


niedorzeczna jest
historia chłopca
i wróżki

jeden warunek szczęścia
czerwony lisi ogon

tylko tyle pyta
chłopiec z pełną buzią
uwiedziony

wyszedł w stronę świata
lecz nie może
od tej pory
ruszyć nóżką


30.08.2008


nie ma już żadnej
połowy
z połowy czas dzieli się
w całości

na te wrażenia
tyle jest święta

demony są ze światła
i takie które
nie gasną


22.11.2008


Szymon Bira, „Podręcznik królowej”, Oficyna Wydawnicza ATUT , Wrocław 2011