wtorek, 20 lipca 2010

Iwona Kacperska "Poręcze"





Książka Iwony Kacperskiej "Poręcze" była dla mnie bardzo jasnym punktem roku 2008. Nie wyniosłem jej nawet do piwnicy. Dopiero teraz, kiedy przyszedł czas na świąteczne porządki znalazła się w kartonie. Nie można jej jednak przemilczeć, to przecież szczególne wiersze. Nie będę silił się na recenzowanie tej poezji, wolę przygotować kilka wierszy, które przeczytam np. Zbyszkowi Wasilewskiemu. On już czeka. Ale i wam polecam kilka wierszy z tomu "Poręcze", które zacytuję niżej. To teksty, które wchodzą głęboko pod skórę czytającego i zostają tam na długo. Przedostają się do krwi, która wprowadza je do serca albo wyprowadza je otwarta rana. To nadmuchane słowa, wiem, ale wiersze już tak nadmuchane nie są. Niezwykle skromne, ale bardzo osobiste. Iwona Kacperska odsłania przed nami w jakimś sensie ciało. Widzimy je jednak przez gęstą zasłonę. To niezwykły debiut wydany w Serii Wydawniczej Pisma Literackiego "Red". Niezwykły bo uwikłany we wszystko, czego jeszcze nie widać, mam na myśli to, że autorka wydaje mi się w tych wierszach wizjonerką. Wiem, nie miała takiego zamiaru, ale kreuje świat, w którym jeszcze nie wszystko wiadomo, świat jakiego coraz bardziej brakuje. Świat, w którym konkretne rzeczy, mogą być oknem do innego czasu, świata.
To tyle. Kilka wierszy:

***

odwróciło się. wyparło mnie to niebo. jest zbyt słone. odchodząca fala odkrywa
na moment unoszącego się na wodzie mężczyznę. oboje mamy szeroko rozlozone ramiona. morze.
zacisnąć na nim p[alce. jak kiedyś na płachcie wigilijnego obrusu. ściagnij, teraz
ściągnij,
rozłóż je.
siano, ono tam było.
zajrzeć pod powierzchnię. odsłonić


znów będą działy się rzeczy, znów

po drugiej stronie

tylko błyskają szkiełkami z sitowia. oni
czekają na ciebie, pochyl się w muł, weź kamień. pochyl się
w muł po kamień, zmów - kamień z dłonią -
za pęknięcia, za cichą wodę stawu,
za koniec szeptu z brzegu, na którym miota sie ryba,

na którym mieni się, zmów


od spodu

coraz ściślej przywierała do murów. wystąpiły
przeciw mnie jej rzeki. puchną wypełnione
szczeliny, szorstkie tarło, w wilgoci, w niej się układam,
gdy pochłania

(wcześniej z ulgą myślałam o ścianach. że są.
nawet jeśli zbliżały się powoli,
byłam spokojna. zatrzymają się na mnie)

rośliny bez nazw, tam ponad, pchają się do ust - do słońca.
oknami, które coraz niżej, ona wypatruje. nade mną
maszerują kolejni. syta już jestem ziemi



To tyle. Pamiętajcie: Iwona Kacperska "Poręcze".

Iwona Kacperska, "Poręcze", Seria Poetycka Oficyna SŻP, Kl;ub Integracji Twórczych "Stowarzyszenie Żywych Poetów, 2008

Krzysztof Bieleń, "Wiciokrzew przewierceń"

Wiersze o roślinach, jeziorach, lasach, wiersze zoologiczno-botaniczne muszą brzmieć banalnie, tak się utarło w mojej głowie.Co tam banalnie, głupie muszą być i tyle. Zazwyczaj piszą je ludzie, którzy odkryli w sobie poezje na emeryturze lub na tej emeryturze się nudzą i pragną odświeżyć dawne zamiłowania.
Inaczej jest w przypadku wierszy Krzysztofa Bielenia. To oczywiście wiersze botaniczno-zoologiczne (to moje określenie tylko na potrzeby tego postu),wiersze rozgrywające e gdzieś daleko w nieznanej prowincji. Choćby dlatego zwróciłem na nie uwagę. Miejsce, w którym ja mieszkam, to tez zapomniała mała mieścina.
K. Bieleń potrafi pisać o wsi w sposób, który przykuwa uwagę. Tu banał ryzykownie blisko zbliża się do odkrywczego spojrzenia na swoje otoczenie. I zawsze, po mistrzowsku, omija obszary grafomanii. Nie czytałem wszystkich książek poetyckich wydanych w roku 2009, ale z tych, które znam, ten jako jedyny jest aż tak szczery, tak niewidocznie wykreowany.
Zaraz poczytamy, chcę jeszcze tylko dodać, że właściwością tej książki jest to,że są tu frazy, od których lekko cierpnie język, ale zaraz potem człowiek się uspokaja i nie potrafi już wskazać denerwującego fragmentu. Weźmy taki wiersz:

Wspólna studnia

Kiedy byłem takim samym chłopcem,
mój ojciec, w trakcie wspólnej kolacji
w tej naszej wspólnej kuchnio-sypialni,
po wspólnie skończonej pracy w polu,
też tak lubił przestać jeść ni stąd, ni zowąd
w pewnym momencie, by spojrzeć na mnie
jakoś tak na wyrost, jakby mnie obok niego
w ogóle nie było (do dziś do końca nie wiem,
czy było to czekanie na coś nadzwyczajnego,
czy zwyczajna przenikliwość). Ale po chwili
wstawał i szedł, a był już czas na sen, czerpać
wodę ze studni starym aluminiowym wiadrem,
by poić bydło - rozcieńczonymi pomyjami,
i konie - wyłącznie czystą i zimną wodą.


Tak, mój teść również konia traktuje z większym szacunkiem.

Wiersze K. Bielenia przekonują szczerością, autentycznym językiem. Poeta „grzeszy” również erudycją. Pojawiają się nazwiska filozofów, tytuły rozpraw filozoficznych. Nie są one jednak fundamentem wiersza, metaforą. Autor zastanawia się jedynie ile można kupić chleba za jedna książkę „Cierpienie,śmierć, dalsze życie”, o ile mnie pamięć nie myli Schelera. Do tego z rozbrajającą szczerością pisze o niechęci do tytułu, bo musi zdać z niego egzamin. Erudycja ta nadaje jednak wierszom szerszy kontekst. Dlatego te wiersze rozgrywające się wśród pól, strychów, roślin, wiejskich dróg nie zamykają się w swojej krainie. W tym momencie spoglądam na zbiór wierszy Michała Kajki, który jako mazurski poeta zamykał wiersze w tej krainie jezior. Bieleń unika zamknięcia.

Dosyć gadania. Wiersz.



Zoe



Dom był niewielki,urządzony skromnie,

ale z tym flamandzkim,niespiesznym

rozmachem; wrośnięty w skrawki pastwisk

i nieużytków,przypominał półdziką fermę

lub jej ułudę. Wewnątrz był gustownie

zaniedbany, jakby zgodnie z tezą świętej

Katarzyny ze Sieny: „O dom, tę celę,

w której poznajemy samych siebie,

nie winniśmy zanadto się troszczyć”.

A gdybyś, mój Fortunacie, powtórnie

mógł ujrzeć, jak głaszcze spanielkę Zoe,

poprawia włosy, suszy na ganku kukurydzę,

z jaką pasją rozprawia o drewnianej łyżce,

widziałbyś sam, jak wszechświat się rozszerza.




I nawet kiedy autora ponosi, I jak tu opuścić kraj, który mnie wykarmił?, Godzę się z nim, bo to jego język, jego wrażliwość.





Krzysztof Bieleń, „Wiciokrzew przewiercień”, Tychy 2009

czwartek, 15 lipca 2010

Przeprowadzka

Przeprowadzam się z onetu tutaj. Może ta niewielka zmiana spowoduje, że wezmę się do pisania, może nowy blog mnie zmobilizuje. Zobaczymy. Tymczasem polecam do poczytania o tu: http://www.pkpzin.pl/index.php?link=_material_view&id=3924&m=6&r=2010&kat=proza

Mareusz Wabik, "Spisek". Metal.





Z dużego kartonu pełnego książek z wierszami wybieram tomik Mateusza Wabika „Spisek”. Nie będę się gęsto tłumaczył dlaczego, wysilał na recenzję. Wspomnę tylko, że wreszcie trafiłem na książkę poetycką, która mówi o czymś konkretnym. Każdy wiersz jest w niej czytelny, nie ma tu popisów erudycyjnych, zabaw słownych, które zmierzają donikąd. Wreszcie poczułem jakiś punkt zaczepienia w środku niczego, gdzie się właśnie znajduję.

Wiersze Wabika uderzają konkretem w postaci nazw ulic, imion i nazwisk ludzi, którzy odcisnęli swoją stopę w kulturze, choćby Czesław Miłosz. Czytam te wiersze również ze względu na ich ironię i pewną niepoprawność, chociaż przyznam, że spodziewałem się,nie, nie tyle spodziewałem się, bo niczego nie oczekiwałem po tej książce, ale czytając ją, czekałem na odrobinę większe, jak to się mówi popularnie,pierdolnięcie. Być może okładka książki, która kojarzy mi się z płytą norweskiego wykonawcy podpisującego się jako Burzum, płytą nie pamiętam jaką, może z roku1992, która to swego czasu była, jak już użyłem tego określenia –pierdolnięciem, tak i książka z niepokojącą okładką, przedstawiającą obraz Edmunda Wabika, na której napis czcionką, hm, gotycką, tak? Taka okładka zachęciła mnie bardzo do czytania i się nie zawiodłem.

Lubię wiersze takie jak„Berliński kac”, w których autor nie oszczędza bożych pomazańców, w postaci rozklejonych już na plakatach i w sobie poetów, środowiska, tak zwanego środowiska też. Wyję ze śmiechu, czytając wiersz ze strony 11, bo to wiersz dobrze napisany, który mnie rozbawia, mimo że dotyczy po prawdzie sprawy poważnej, ale to już kunszt poety pozwala mu rozbawić mnie i jednocześnie pokręcić nad czymś głową.

Ostatnie wiersze z tomu „Spisek”odchodzą od konkretu i wciągają w poetycka grę słowem. To odbywa się stopniowo,łagodnie. Jak intro w death metalowej płycie, które łagodnie wprowadza, tak Wabik łagodnie wyprowadza, zostawiając nas z intrygującymi obrazami, które zbudował słowem, za co też cenię te wiersze, bo ostatnio jakoś nie czytałem wierszy, które budowałyby sugestywne obrazy. Ale to subiektywna ocena.

Słowo się rzekło o muzyce, to przypomnę, że w Krakowie istniał dawno temu zespół, w którym Mateusz Wabik wytwarzał na wokalu. Znalazłem utwór tej grupy w Internecie na stronie, gdzie pełno jest muzyki i filmów: http://www.youtube.com/watch?v=hCRv2QJpadE&feature=related

Gitar nie ma w wierszach Wabika,ale jest bezpośredniość i bezkompromisowość. Na dowód poczytam wiersze, ale tylko dwa lub trzy. Reszta w książce, którą warto kupić, tym bardziej, że poezja odmładza i wyszczupla, a poezja Wabika pomaga przegryźć łańcuch, jakby co, gdyby w razie czego.

Łan, tu fri, for:



Humor grabarzy



Kościół z desek butwiał gdzieś

pomiędzy pawilonem a przedszkolem.

W pięciu nieśliśmy omszałą trumnę

z grubym jak pluszowy dzik proboszczem.



Mijaliśmy kioski i sklepy z odzieżą.

Osiedlowy szewc wskazał nam miejsce

przy saneczkowej górce gdzie mogliśmy

zakopać zwłoki. Kopaliśmy



w trzech, dwóch po drodze gdzieś się zawieruszyło.

Dziura miała głębokość sześciu

mężczyzn stojących jeden drugiemu na głowie.



W wytężonej pracy pomagało nam Radio

Wolna Plebania nadające ostatnie przeboje.

Przed zakopaniem proboszcz nagle wstał z trumny,

zamówił modlitwę na dzień dobry



i przestrzegał przed pobrudzeniem. Musieliśmy go

dobić szpachelkami bo ociągał się z powrotem.

Do grobu nie było co wrzucić. Do domów wróciło dwóch.





Niewierny



Pod koniec września nie dostałem się na studia

doktoranckie. Przez całą noc przesuwał się

film na zwolnionych obrotach. Kiepska kopia

pamięci pokazywała dzień egzaminu – klatkę

po klatce, zbliżenia na doktorów i profesorów

patrzących na mnie jak na pacjenta ze złośliwym

nowotworem poezji. Dzień po ogłoszeniu wyników

poszedłem na ulicę Gołębią i pytałem „dlaczego?”.

sekretarz komisji mówił o wielu nie przyjętych, częstując

mnie mową – trawą o łataniu dziury w budżecie. Nocą

przechodząc obok uniwersytetu przekonałem się

gdy podszedłem bliżej i dotknąłem budynku:



uniwersytet był cały z kamienia.





***



Wydrążona jama pod rozmową,

w której czuje się cień

jak u siebie w domu. Gdybyśmy

dawali sobie sygnały przy wejściu

do portu, światło trzeba by wyjadać

przez lupę.



Mateusz Wabik, "Spisek", Mamiko, 2009
Marcin Włodarski (10:14)